środa, 29 grudnia 2010

Język jako wierzchołek góry lodowej

Język jest wierzchołkiem góry lodowej – napisał Gilles Fauconnier, kognitywista i autor koncepcji przestrzeni mentalnych, w myśl której język służy (roz)mówcom do konstruowania skomplikowanej architektury porozumienia. Porozumienie – a czasem nieporozumienie – wynika z faktu, że każda kondygnacja tej skomplikowanej językowej struktury otwiera drogę do wyobrażeń, przekonań i osobistych (encyklopedycznych, patrz n.p.: Cherchez la femme) definicji różnych pojęć. W tym sensie sam język jest tylko zaczynem, drogowskazem, kluczem, ... wierzchołkiem góry lodowej właśnie, bo to, co istotne jest jednocześnie i niewidoczne dla oka i znacznie większe i ciekawsze niż forma, którą postrzegamy.
Sytuacji w języku, kiedy mniej znaczy więcej jest bardzo dużo. Dość dobrze językoznawczo opisanymi zjawiskami są, na przykład, elipsa i metonimia. Ta pierwsza polega na opuszczeniu pewnych elementów wypowiedzi, ponieważ w oczywisty sposób wynikają one z kontekstu. Jako, iż zazwyczaj w taki oszczędny sposób ze sobą rozmawiamy, nie trudno wyobrazić sobie następujący dialog:

- [czy jesteś] Głodny?
- [jestem] Okropnie [głodny].
- [może zrobię ci] Kanapkę?
- [poproszę o] Dwie [kanapki].
- [z czym mają być te kanapki:] Szynka, ser, ogórek, rzodkiewka?
- [odpowiada mi] Szynka. [a jest może] pomidor?
- Ok. [czyli na kanapkach będą] Szynka i pomidor.

Metonimia, z kolei, to część za całość, całość za część lub część za część, pod warunkiem, że te części i całości przylegają do siebie w czasie (1), w przestrzeni (2) lub doświadczalnie (3):

1.       Kanapka z tuńczykiem prosi o rachunek (kelnerka o kliencie, który – tu i teraz – złożył wspomniane zamówienie);
2.       Wszystkie ręce na pokład (cała załoga, czyli ludzie, którzy te ręce mają i mogą nimi pracować);
3.       Szybkość na drodze zwiększa ryzyko wypadków (jeśli mowa o drodze, to – w kontekście szybkości – wiadomo, że kołowej, a jeśli tak, to chodzi o szybkość, z jaką kierowca jedzie samochodem).

Jak wspomniałam wyżej, oba zagadnienia są dość dobrze opisane: mają swoich ekspertów, polskich i zagranicznych, stąd zainteresowany czytelnik na pewno znajdzie stosowne publikacje na wspomniane tematy. Powyższy komentarz traktuję jako alibi, by elipsę i metonimię potraktować marginalnie i skupić się na tym, co zachwyca mnie w języku jako wierzchołku góry lodowej: wspomniana wcześniej różnorodność treści i znaczeń, które otwierają się pod wpływem różnych, krótszych i dłuższych, form językowych.  Najciekawsze doznania tego typu towarzyszą sytuacjom, gdy jesteśmy świadkami kilku różnych, pozornie niezwiązanych wypowiedzi, których śledzenie podobne jest do przeskakiwania z kamienia na kamień – lub, lepiej, z jednej wystającej gałęzi powalonego drzewa na inną – przy przeprawie przez strumień. Prawdziwa uczta intelektualna zaczyna się, gdy zdamy sobie sprawę, że te pozornie niepołączone elementy są pod powierzchnią wody (a więc w sposób niedostrzegalny) zespolone w jedną spójną całość.  Odkrywanie tej całości, wymagające intelektualnych ewolucji, uważam za rozrywkę nader przyjemną. Dlatego tak bardzo lubię słuchać, co mówią małe dzieci i czytać Kurta Vonneguta. I dlatego, z wielka przyjemnoscią przeczytałam rozdział 9 książki Gorczycy i Rondudy W połowie puste, rozdział, który w pierwszej części składa się z samych przypisów (o książce - w jednym z późniejszych wpisów).
Humor dziecięcy to rozrywka znana od lat. Najśmieszniejsze są zawsze wypowiedzi nasze, dorosłych, które małe dzieci powtarzają automatycznie i, w konsekwencji, w zupełnie zaskakujących kontekstach. A jak już wykonamy semantyczny skok między kontekstem dziecka a naszym, otwierają nam się nowe, interesujące znaczenia, często osobiste i często bardzo prawdziwe:

Mama: Stolicą Polski jest Wa...
Dziecko: Warszawa.
Mama: Babcia mieszka we Wro ...
Dziecko: Wrocławiu.
Mama: A my mieszkamy w Ka ...
Dziecko: Kara boska.[1]

Podobnie intelektualnie rozgrzewająca jest lektura powieści Vonneguta. Jego książki obfitują w akapity, które kończą się twistem zmuszającym czytelnika do pojęciowego przeskoku z jednej formy na drugą, przy jednoczesnej refleksji na temat tego, jak, pod lustrem wody tekstu formy te łączy jeden sens, zamierzony przez autora i odgadywany przez czytelnika (lub odczytywany przez czytelnika niezależnie od zamierzeń autora).

Tak, profesor Swain umarł z powodu nadwagi, w swojej posiadłości, podczas obiadu, który wydał na cześć Samuela Langhorne’a Clemensa i Thomasa Alvy Edisona.
To były czasy.
Eliza i ja sprawdziliśmy menu: na pierwsze danie podano zupę żółwiową[2].

Przykłady jak ten wyżej, slapstickowe, sytuacyjnie poetyckie – jak napisał sam Vonnegut w powieści, z której pochodzi powyższy cytat – są tak naprawdę głęboko spójne jako całość. Głęboko, bo pod lustrem wody; na powierzchni jest tylko język tworzący pozornie niepołączone zręby ... tej samej góry lodowej.  


[1] Tu akurat semantyczny skok nie jest trudny: dla Mamy-Wrocławianki mieszkanie w Katowicach to zaiste kara boska (z całym szacunkiem dla tego pięknego śląskiego miasta). Przy okazji, idea skoku semantycznego pochodzi od Seany Coulson, z książki Semantic Leaps. Frame Shifting and Conceptual Blending in Meaning Construction. Cambridge: CUP.
[2] Kurt Vonnegut, Slapstick or lonesome no more. London: Vintage Books; str. 28, tłumaczenie własne.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

O języku con amore (1): Steven Pinker

W swoich zachwytach nad językiem będę od czasu do czasu szukać towarzystwa innych zauroczonych, przy okazji polecając lekturę tekstów, które wyszły spod pióra zachwyconego językiem autora; tekstów, które z zachwytem czytałam i które mój własny podziw dla języka i jego użytkownika podsycały. Pierwszym autorem, który pasuje do kategorii piszących o języku con amore jest amerykański psycholog i psycholingwista Steven Pinker[1].
Steven Pinker profesor Harvardu – a wcześniej Uniwersytetu Stanforda i słynnego MIT – jest moim zdaniem ucieleśnieniem ideału naukowca: autor publikacji naukowych dotyczących postrzegania wzrokowego, uwagi czy rozwoju językowego dziecka, a jednocześnie pasjonat i popularyzator wiedzy o języku i jego neurobiologii: spod pióra Pinkera wyszły takie bestsellery do czytania do poduszki jak The Language Instinct czy popularyzatorskie teksty drukowane w The New York Timesie. Pinker to chomskyista, który idee Noama Chomsky’ego przybliża czytelnikowi w sposób przystępny dla laika, ze świadomością, że lingwistyczny guru pisze językiem bardzo hermetycznym[2];  chomskyista lojalny, który wierzy, że do nauki języka jesteśmy genetycznie wyposażeni –  rodzimy się, by mówić, tak jak ptaki rodzą się by latać – a jednocześnie krytyk Chomsky’ego, głoszący poglądy bliskie językoznawcom kognitywnym (n.p.: gramatykom konstrukcji). Wreszcie Pinker to człowiek obdarzony niezwykłym poczuciem humoru, co przy znakomitym wyczuciu języka owocuje tekstami o ogromnej intelektualnej subtelności z jednej strony i niebywałej sile z drugiej, tekstami lekkimi w czytaniu, a jednocześnie zapraszającymi do pogłębiania wiedzy, tekstami i naukowymi i „dla ludzi”. Panie i Panowie: Steven Pinker jest sexy!
Książki Pinkera, które z przyjemnością czytałam i które polecam (niestety tylko jedna z nich została przełożona na język polski) to:
·         The Language Instinct: How the Mind Creates Language, wydana przez w 1994 r. przez Penguin Books, opowieść o języku jako cesze wyróżniającej naszego gatunku: o jego pochodzeniu (ewolucyjnym); o tym jak ludzkie dzieci potrafią wyłowić językowy sens z otaczającego je chaosu dźwięków; o skłonności do szukania odgłosów mowy w każdym hałasie, skłonności, która pozostaje w nas przez całe życie: któż z nas nie słyszał słów wsłuchując się w stukot kół pociągu?; opowieść o tym, czym jest – lub raczej nie jest – gen gramatyczny; i o języku jako potężnym systemie, który dochodzi do głosu w każdej odmianie kodu, jakim my ludzie posługujemy się jak świat długi i szeroki, na każdym szczeblu hierarchii społecznej, w każdej grupie, która tworzymy.
·         How the Mind Works[3], opublikowana w 1997 nakładem wydawnictwa Norton, jest książką, w której czytamy: o tym, czym jest umysł; jak wyewoluował; dlaczego jesteśmy tak daleko od stworzenia myślących maszyn; a także o roli makijażu w podnoszeniu atrakcyjności twarzy; o stereogramach i  ich postrzeganiu; o naszym wewnętrznym statystyku, który chce, aby wypadła reszka, po tym jak moneta wielokrotnie upadła orłem do góry; o tym, że nasze umysły tez często rzucają monetą przy podejmowaniu decyzji; i o tym, że inteligencja – jak trąba – nie jest dla każdego.
·         Words and Rules: The Ingredients of Language, książka z roku 1999 (Wydawnictwo Phenix) to rozważania o ludzkim umyśle i języku (jako jednym z jego funkcji) na przykładzie angielskich czasowników regularnych i nieregularnych. Z tej ograniczonej – jak mogło by się wydawać – perspektywy, Pinker roztacza przed czytelnikiem panoramę zagadnień: pisze o ludzkiej kreatywności językowej (w wędzidle systemu, rzecz jasna); o zmianach, które zachodzą w językach na przestrzeni lat; o przyczynach nieregularności językowych; o naturze pojęć i o tym, dlaczego popełniamy błędy językowe. Książka odnosi się też do problemu reguły czy analogie jako podstawa przetwarzania języka?, który to dylemat autor rozstrzyga polubownie: i reguły i analogie.
·         The Stuff of Thought: Language as a Window into Human Nature wydana w 2007 przez Penguin Books jest – jak wynika z podtytułu – opowieścią o tym, że język jest oknem na świat ludzkiej natury. „Mój język świadczy o mnie,” mówi Pinker i wyjaśnia, jaki język prowadzi do wojny, a jaki wygrywa wybory, oraz jakich siedmiu słów nie można używać w telewizji; w jaki sposób człowiek przeklina, dlaczego używa do tego słów należących do obszarów tabu i skąd bierze się specyficzna składnia wulgaryzmów; jak metaforyzujemy i w jakie gry językowe gramy; i wreszcie czy w ogóle – a jeśli tak, to w jaki sposób – użytkownik języka może uciec z jaskini platońskiej.
W każdej z tych książek Steven Pinker pisze o języku con amore: z pasją, z miłością i z szacunkiem. Pisze o języku, jego elegancji i bogactwie oraz o intelektualnej ekscytacji towarzyszącej studiom lingwistycznym. Pisze tak, iż nie mamy wątpliwości, iż czytamy autora, którego język zachwyca.


[1] Zdjęcie pochodzi z http://linguistlist.org/fund-drive/2008/linguist-of-the-day/StevenPinker.cfm
[2] Książki Chomsky’ego każdy chciałby przeczytać ... już dawno. (Gra słów: Everybody would like to have read [a nie to read] Chomsky’s books), napisał Pinker w The Language Instinct.
[3] W Polsce książka ukazała się w 2002 pod tytułem Jak działa umysł nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza. Polskiego wydania doczekała się także nieomawiana tu The Blank Slate: The Modern Denial of Human Nature (2002; Viking), wydana w Polsce w 2005 pod tytułem Tabula rasa. Spory o naturę ludzką przez Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne.



poniedziałek, 13 grudnia 2010

Bezblendnie? Niemożliwe!

Była już o tym mowa, ale przypomnę na użytek niniejszej refleksji: blending, czy polska kontaminacja – jako proces słowotwórczy, w jego formalnej warstwie – polega na tworzeniu nowych słów na drodze połączenia dwóch lub więcej fragmentów słów składowych. Fragmentaryczność i wybiórczość jako cechy definiujące blendu/kontaminacji odróżniają go/ją od zrostów, zestawień czy złożeń, w których biorą udział całe słowa i (w ostatnim przypadku) dodatkowe elementy łączące: wrostki (infiksy).
W wyniku kontaminacji, wybrane fragmenty słów łączą się na kilka różnych sposobów: fragment jednego słowa i całe słowo drugie (lub na odwrót): żelbeton [żelazo+beton] czy bankozaur [bank + dinozaur]; początki obu słów: gensek [generalny + sekretarz]; początek jednego słowa i koniec drugiego: motel [motor + hotel][1]; czy wreszcie jedno słowo zagnieżdża się w drugim słowie: zajedwabiste [zaje*iste + jedwab]. Ostatnie dwa połączenia, na tzw. zakładkę, wydają się najciekawsze, ponieważ zazwyczaj części słów łączą się ze sobą elementem podobnym fonologicznie, przez co sam proces zahaczania się jednej formy o drugą jest miły dla ucha, a przez to potencjalnie zachwycający.
Kontaminacje nie są – lub raczej do niedawna nie były – szczególnie liczne w języku polskim. Kiedyś najpopularniejsze w literaturze (Białoszewski, Lem) lub w zapożyczonej ze wschodu partyjnej nowomowie[2] (cytowany wyżej gensek, kołchoz czy politruk), teraz wydają się zdobywać popularność pod wpływem angielszczyzny, gdzie blending jako konstrukcja słowotwórcza jest niezwykle produktywny. Współczesne polskie blendy występują zwłaszcza w reklamie, nagłówku prasowym czy słowniku młodzieżowym. Poniżej przytaczam kilka przykładów – tych dawnych, literackich i tych współczesnych – ze szczególnym uwzględnieniem kontaminacji tworzonych na zakładkę, żeby pozwolić czytelnikowi zachwycić się ich formalną atrakcyjnością: 

Blendy u Mirona Białoszewskiego (na przykładzie zbioru Moja świadomość tańczy):
·         M'ironia [Miron + ironia] (tytuł podzbioru)
·         Mironczarnia: „znów jest zeń słów niepotraf, niepewny cozrobień [co robić + przechodzień]”.
·         Namysły i rozmysły: „... kracząca zorza, wronnica [wrona + konnica]”

Blendy u Stanisława Lema:
·         kąputer (cytowany już) = kąpiel + komputer: komputer kąpielowy (Kongres futurologiczny)
·         elektrycerz = elektryczny + rycerz (Trzej elektrycerze)

Blendy na murach:
·         Chorzów, pewnie Ruch, o antagonistach: kompleGKSy [kompleksy + GKS/Gieksa] 

Blendy w prasie:
·         Obameryka – jeden z nagłówków Gazety Wyborczej po zwycięstwie Baracka Obamy w wyborach prezydenckich w USA

Blendy ze słownika najmłodszej polszczyzny (wybór jedynie, z bólem serca):
·         kabsztyl = kabanos (brzydka dziewczyna) + babsztyl : razem kabanos do kwadratu
·         siarkofrut=siarka + bobofrut: tanie wino owocowe
·         zgredny=zgred + wredny: wredny zgred
·         bańkopisarz = bajkopisarz + bańka (jedynka): ten, kto pisze prace na bańki
·         zajedwabiste = zaje*iste + jedwab: bardzo, bardzo fajne
·         jebitny = zaje*isty + wybitny:  naprawdę wybitny
·         delikutas = delikatny + ku**s: ktoś, kto łatwo obraża się

Opisanym wyżej zabiegom formalnym towarzyszą różne zjawiska poznawcze. Mowa tu oczywiście o amalgamacji znaczeń, która charakteryzuje się interakcją łączonych pojęć prowadzącą do subtelnego odciskania się znamion jednego znaczenia w drugim. Jako, że proces ten został opisany w poprzednim odcinku (Cherchez la femme), nie będę tych rozważań powtarzać; dodam tylko jedno spostrzeżenie, które stosuje się w szczególny sposób do procesów poznawczych towarzyszących kontaminacji w związku z jej tendencją do łączenia form „na zakładkę”. Nasz umysł, przetwarzając takie dwa słowa w jednym słowie, rozhuśtuje się poznawczo i doprowadza do stanu, który można określić jako swoiste limbo czy sferę odczuć liminalnych: semantyczne wszędzie i nigdzie. Podobne wrażenia umysłowe – co zauważył William Mitchell w swojej książce Picture Theory[3] – towarzyszą przetwarzaniu iluzji optycznych typu dwa-w-jednym, których najbardziej znany przykład przedstawiam obok. Kiedy już odkryjemy oba aspekty obrazu, nasze oko widzi to starą to młodą kobietę, przeskakując od jednej do drugiej coraz szybciej, aż do momentu wspomnianego limbo, kiedy widzi się obie kobiety na raz w jednym szczególnym hybrydowym obrazie. Doznanie niepowtarzalne, tak jak niepowtarzalne i zachwycające są kontaminacje, zwłaszcza te udane fonologicznie, w których element współbrzmiący jest punktem zaczepienia dla poznawczej huśtawki.   



[1] Podobnymi blendami są dość stare polskie biurwa [biuro + k***a]  i smutas [smutny + k***s].
[2] Przykłady tego typu znajdzie też czytelnik w Roku 1984 George’a Orwella.
[3] Mitchell, W. J. T. 1994. Picture Theory: Essays on Verbal and Visual Representation. Chicago: University of Chicago Press.

środa, 8 grudnia 2010

Cherchez la femme

Zaczęło się od tego, że poszło o babę. Problem stary jak świat, lub przynajmniej jak Józef Fouché czy Aleksander Dumas ojciec: Cherchez la femme  jako przyczyny sprawy zawikłanej; lub przyczyny kłopotów, na przykład rozbieżności zdań przy rodzinnym stole.
Baba to określenie pejoratywne – powiedział.
– Przeważnie – zgodziłam się.
– Zawsze – odparował. – Nie widzę w tym słowie cienia znaczenia pozytywnego. I zacytował podstawową definicję wg Słownika Języka Polskiego PWN:

baba. 1 pot. «rubasznie albo z niechęcią o kobiecie»

Czy miał rację? Oczywiście nie, bo gdyby miał, nie byłoby o czym pisać. Ale na szczęście nie miał i będzie to pretekst do zachwytu nad językiem i amalgamatami znaczeń. Na przykładzie baby, a więc zaiste cherchez la femme.
Poszukiwania rozpocznę od wyjaśnienia pojęć amalgamat znaczeniowy i blending. Zanim zastosowano je w językoznawstwie, były dobrze znane w chemii (hutnictwo, stomatologia – amalgamat) i w gastronomii (przetwarzanie żywności – blending). Do tych znaczeń właśnie zamierzam odwołać się tutaj. Przygotowanie amalgamatu w gabinecie dentystycznym czy przygotowanie stopu metali polega na połączeniu pewnej liczby składników w jednolitą masę. Przetwarzanie żywności w kuchni za pomocą urządzenia o nazwie blender to mechaniczne rozbicie i całkowite wymieszanie – z ogromną prędkością w specjalnym pojemniku – różnych produktów spożywczych. Cechą wspólną amalgamacji i blendingu jest ich rezultat: pochodna użytych składników, czyli stara jakość pod względem treści; jednocześnie nowa jakość pod względem konsystencji, z której użytych składowych wyodrębnić się nie da. Czyli – jakość nowa.
Jak wszystko to ma się do znaczeń słów? Do znaczeń słownikowych – jak to cytowane za Słownikiem Języka Polskiego powyżej – nijak. Jednak amalgamat czy blend pojęciowy stosuje się jak najbardziej do definicji znaczeń, które przechowują nie słowniki w tradycyjnym rozumieniu, ale nasze słowniki wewnętrzne (ang. mental lexicon). Zgromadzone tam znaczenia słów mają charakter encyklopedyczny bardziej niż słownikowy, jak zauważył kognitywista Ronald Langacker w swoim chyba najbardziej znanym i najszerzej cytowanym dziele[1]. Takie encyklopedyczne znaczenie słowa to zlepek – czy raczej amalgamat lub blend – różnych odcieni jego znaczeń wynikających z naszych doświadczeń: doświadczeń uniwersalnych; doświadczeń lokalnych, czyli takich, które dzielimy z przedstawicielami tego samego kręgu kulturowego; i doświadczeń osobistych. Wszystkie te doświadczenia łączą się – choć raczej nie sumują się ze sobą – zacierając granice, i efekt końcowy w postaci znaczenia słowa jest już nieanalizowalny, jak gotowy preparat w gabinecie dentystycznym czy dokładnie wymieszana zawartość blendera.
Doświadczenia, o których mowa wyżej to również bezpośrednie doświadczenia językowe, którym to określeniem nazywam obcowanie z konkretną formą, na przykład słowem, w niezliczonych ko(n)tekstach. I tu czas na powrót do tej, która dała impuls do niniejszych rozważań. Baba jako taka przyjemnym określeniem nie jest. Jej podstawowym znaczeniem jest słownikowe, cytowane wcześniej. Nieatrakcyjność baby potwierdzają takie wyrażenia jak Baba z wozu, koniom lżej (baba jest problemem), Jedna baba drugiej babie (baba jest plotkarą), stara baba (baba nie wpisuje się we współczesny ideał piękna oparty na kulcie młodego ciała). Niemniej, razem z tymi wszystkimi doświadczeniami, w naszym językowym blenderze mieszają się też określenia typu dzielna baba (baba sobie radzi), moja baba, którym to mianem określają – czule – swoje żony n.p.: Ślązacy (baba to ktoś najbliższy sercu; tę definicję, choć nie na pierwszym miejscu, słownik podaje!) czy wreszcie cytat ze starej piosenki „baby, ach te baby, człek by je łyżkami jadł” (baba jest atrakcyjna, w każdym razie apetyczna). Tych pierwszych, negatywnych kontekstów jest zdecydowanie więcej, więc i baba jest zdecydowanie pejoratywnym określeniem. Niemniej, semantyka tego słowa jest także w pewnym stopniu określona także przez te rzadsze smaki znaczenia. A smaki te są istotne, co wie każdy, komu zdarzyło się przypadkiem wrzucić kawałek (malutki) cebuli do blendera z koktailem truskawkowym.
Amalgamat znaczeniowy jest oczywiście pojęciem szerszym niż semantyczny posmak cebuli w koktailu. Stosuje się je w kognitywnej teorii metafory czy w innowacjach morfologicznych (ang. blend; pol. kontaminacja). W każdym z tych przypadków zjawisko zwane blending jest zachwycające przez to, że elementy znaczenia łączą się na jego drodze przez nakładanie, a nie przez dodawanie. Aby to objaśnić, posłużę się przykładami ze sfery doznań wizualnych, uniwersalnych, przez co powszechnie zrozumiałych: efektem nałożenia soczewki na obrazek będzie zniekształcony obrazek, a nie [soczewka + obrazek]; po nałożeniu czerwonego filtra na zdjęcie żółtego ptaka otrzymamy pomarańczowego ptaka, a nie [żółtego ptaka + czerwony filtr]. A przez połączenie pejoratywnie utrwalonego słowa baba z przymiotnikiem dzielna (i przez wszystkie inne cytowane wyżej połączenia), nakładamy brzydkiemu semantycznie określeniu słaby pozytywny filtr, który już na zawsze pozostaje częścią semantyki tego słowa; zostawiamy w babie nikłe, ale wyczuwalne ślady dzielności, czułości czy apetyczności, zatruwając[2] pozytywnie (oksymoron!), to ostentacyjnie negatywne pojęcie.


[1] Mowa o Foundations of Cognitive Grammar, wydanej po raz pierwszy w 1987 roku.
[2] Stąd funkcjonujący obok amalgamatu czy blendu polski termin kontaminacja  (stosowany chyba wyłącznie w odniesieniu do blendów formalnych – szkoda) wydaje się bardzo trafny.

środa, 1 grudnia 2010

Gry słowne

Zachwyt nad językiem wzmaga się, gdy obcuje się z tekstem, który wyszedł spod pióra lub z ust kogoś, dla kogo język jest tworzywem artystycznym. I tak wywiad Doroty Wodeckiej z Wojciechem Kuczokiem (Gazeta Wyborcza z 26.11.2010) – pełen gier słownych typu „rak poczucia humoru toczy Polskę; rak, nie brak.”; „lgnąłem do pań, które lepiej się rozbierają niż ubierają”; czy matczyzna lub macierzyzna zamiast ojczyzny – natchnął mnie do rozważań o idiomach.
                Idiom, zwany nie bez powodu wielowyrazowym słowem, to wyrażenie złożone formalnie o niezłożonym (=nieanalizowalnym) znaczeniu. Dla przykładu kopnąć w kalendarz – formalnie czasownik+przyimek+rzeczownik[1] – oznacza umrzeć i nie ma pojęciowo (semantycznie) nic wspólnego z kopaniem czy kalendarzem. Można wprawdzie tych związków doszukiwać się uparcie:  wyrażenie w ___ [rzeczownik w bierniku] to okolicznik celu, który, zwłaszcza w połączeniu z kopnąć (tu [najprawdopodobniej] od: kopnąć się; czasownik ruchu) oznacza, że udajemy się gdzieś, w naszym wypadku w przestrzeń zdarzeń minionych (kalendarz). Wszystko to jednak językowe dzielenie włosa na czworo, ponieważ kopnąć w kalendarz oznacza umrzeć i już.
                Kategoryczne stwierdzenie zamykające powyższy akapit oznaczało do niedawna podobnie kategoryczną kategoryzację idiomów: traktowane jak słowa i zamykane w słowniku wewnętrznym, nie były przedmiotem analizy językowej[2]; zwłaszcza nie zajmowano się ich składnią. Zmieniło się to wraz z pojawieniem się nowych teorii językoznawczych, szczególnie gramatyki konstrukcji, której adepci zauważyli, że idiomy, mimo iż nieanalizowalne semantycznie, charakteryzują się mniej lub bardziej regularną składnią, która podlega takim samym prawidłom językowym jak składnia wyrażeń nieidiomatycznych. To ostatnie stwierdzenie oznacza, między innymi, iż nie ma przeszkód (składniowych), aby różne części składowe idiomów uległy modyfikacji: rzeczownikom wolno otaczać się przydawkami, czasowniki mogą łączyć się z dopełnieniami czy okolicznikami itd.; dozwolone jest też zastępowanie poszczególnych części wyrażenia elementami należącymi do tych samych kategorii gramatycznych: rzeczownik może zając miejsce rzeczownika, przysłówek – przysłówka.
Określenia „mogą”, „wolno”, „nie ma przeszkód” zastosowałam celowo, by pokazać, że w przypadku idiomów tego typu zabiegi stylistyczne nie są normą; jest to natomiast opcja chętnie wykorzystywana w grach słów. A że w grach gra się tak, jak przeciwnik – w naszym wypadku język jako system reguł – pozwala, wszystkie (no, prawie, ale o tym za chwilę) dozwolone chwyty składniowe są dozwolone.
                Odniosę powyższą obserwację do przykładów z wywiadu Wodeckiej z Kuczokiem.  Przedmiotem gry słów w zdaniu lgnąłem do pań, które lepiej się rozbierają niż ubierają  jest idiom dobrze się ubierać, który oznacza znać się na modzie, a w którym dochodzi do zamiany jednego czasownika na drugi. Jedynym ograniczeniem gramatycznym jest fakt, iż nowy element – tak jak element podmieniany – musi być czasownikiem zwrotnym. Z kolei rak a nie brak poczucia humoru, to zabawa wyrażeniami brak ___ [czego] i rak ___ [czego], które składniowo łączy to, iż oba zaczynają się od rzeczowników, które wchodzą w konstrukcje z przydawkami dopełniaczowymi. Przez analogię, podobnej modyfikacji można poddać idiom kopnąć w kalendarz: jeśli życie zakończyłby fan Piotra Szczepanika, nikogo nie zdziwiłoby, że kopnął w żółty kalendarz, ponieważ połączenia przymiotnikowo-rzeczownikowe są normą.
Jednak, gdyby faktycznie wszystkie składniowe chwyty były dozwolone, w pierwszym z powyższych przypadków zamiennikiem mógłby być każdy czasownik zwrotny i lgnąłem do pań, które lepiej się uśmiechają/boją/zderzają/... niż ubierają byłoby równie udane jak stwierdzenie dotyczące pań rozbierających się; rak a nie niedobór/zero/nadmiar/przypływ/... poczucia humoru w przykładzie drugim zachwycałby nas podobnie jak oryginał z cytowanego wywiadu; można by też kopnąć w seledynowy kalendarz ku uciesze miłośników języka. Jako że powyższe przykłady modyfikacji są zdecydowanie nieudane i za gry słowne uchodzić nie mogą, należy zauważyć, że wachlarz opcji, na które składnia pozwala użytkownikowi języka podlega pewnym dodatkowym ograniczeniom. Przede wszystkim przy wszelkich modyfikacjach zamiennik i element podmieniany muszą mieć jakiś wspólny element poza składnią: należeć do tej samej kategorii semantycznej (zwierzęta, kolory) czy pola semantycznego (handel); być synonimami/antonimami/rewersywami (ubierać-rozbierać); wchodzić w skład tych samych wyrażeń utartych (sól i pieprz do smaku); brzmieć podobnie (rak-brak); i, przede wszystkim, odnosić się do naszej wiedzy o świecie i – dzięki modyfikacji – tę wiedzę o świecie oddawać lepiej niż idiom przed modyfikacją.
Zabawy językowe z cytowanego wywiadu czy modyfikacja kopnąć w żółty kalendarz powyższe kryteria spełniają, dlatego zachwycają nas jako gry słów. Niemniej, za znacznie bardziej imponujący uważam fakt, że tworząc takie innowacje, użytkownik języka potrafi jednocześnie: przetwarzać składnię wyrażenia, decydując, co dozwolone a co nie; szukać zamienników semantycznych lub użyty element dodatkowo modyfikować; zadbać, by modyfikacja była miła dla ucha; i jeszcze oddać sens, nie tylko sensowny w treści, ale i dowcipny w formie. Innymi słowy, w gry słowne gramy i wygrywamy poruszając się w szczególnie ciasnej uprzęży, którą nam język jako system nakłada. Gramy i wygrywamy mimo wędzidła. A może dzięki niemu?  


[1] lub, jak kto woli, fraza werbalna składająca się z czasownika i frazy przyimkowej (a ta, z  kolei, z przyimka i rzeczownika).
[2] Postawę taką prezentowali generatywiści z Noamem Chomskym na czele.

piątek, 26 listopada 2010

Tako rzekłu Phoebe

Innowacje morfologiczne są w języku zjawiskiem mocno związanym z literaturą, w szczególności z poezją i powieścią science-fiction. W tej pierwszej, jak u „po tworzącego” Mirona Białoszewskiego chodzi o zabawę formalną, eksperymentalne sprawdzenie podatności języka na wszelkiego rodzaju odkształcenia. W przypadku literatury popularnonaukowej jedną z form przewidywania przyszłości jest projektowanie nowych bytów, które domagają się językowego kodowania. Z sytuacją taką mamy do czynienia na przykład w Kongresie futurologicznym Stanisława Lema, gdzie innowacje językowe typu kąputer są konieczne dla określenia urządzenia, które łączy w sobie różne funkcje (komputer kąpielowy).
Większość neologizmów w literaturze, tak jak te przytoczone powyżej, powstaje w wyniku różnych procesów słowotwórczych, takich jak złożenia, zrosty i kontaminacje[1] (o tych ostatnich więcej w odrębnym wpisie, który niebawem). Na tym tle wyjątkowość Perfekcyjnej niedoskonałości Jacka Dukaja – książki, która stała się impulsem do niniejszych rozważań – polega na tym, że innowacje morfologiczne w niej zwarte to innowacje fleksyjne: deklinacyjne i koniugacyjne. Dukaj wprowadza wspomniane modyfikacje, ponieważ jego bohaterowie – na przykład phoebe (post-human being) – nie mieszczą się w dotychczasowych ramach poznawczych i, co za tym idzie, wykraczają poza istniejące wzorce odmian. Krótko mówiąc, byty post-ludzkie domagają się post-gramatyki. 
Szczegółowe post-gramatyczne rozwiązania zaprezentowane są poniżej: 

Wzorzec koniugacyjny
dla czasu przeszłego dokonanego:

Wzorzec deklinacyjny
dla par mianownik/dopełniacz
·         ja zrobiłum (1.os. l. poj.)
·         ty wiedziałuś (2 os. l. )
·         ...[2] powiedziału (3 os. l. poj)
·         Maximilian/ Maximilianu  
·         deformant/ deformantu

Wyjaśnienie dlaczego Dukaj zdecydował się w obu odmianach na końcówki zawierające samogłoskę u można rozpocząć od eliminacji negatywnej. Analiza różnych form koniugowanych czasowników pokazuje, że wszystkie inne samogłoski zostały już na różne sposoby zagospodarowane: zrobiła; zrobią; zrobiłem; zrobię; zrobili; zrobiło; zrobiły. W związku z powyższym, można przyjąć, że nieistniejący wcześniej byt, z chwilą powołania do istnienia, otrzymał jako wyposażenie deklinacyjno-koniugacyjne jedyną niewykorzystaną dotąd samogłoskę.
                Niewykluczone, że takie właśnie było zamierzenie autora powieści. Niemniej, wyznając ingardenowską zasadę, że czytelnik jest równoprawnym współtwórcą dzieła literackiego, postaram się podążyć nie za tym co poeta chciał powiedzieć (lub nie), lecz drogą skojarzeń i wynikających z nich znaczeń, jakie zastosowany wzorzec odmiany wywołał u konkretnego odbiorcy, czyli w tym przypadku u mnie. A ja-czytelnik odnoszę wrażenie, że samogłoska u w przytoczonych wyżej końcówkach fleksyjnych została użyta z premedytacją semantyczną. 
Moje odczucia wydają mi się szczególnie uprawnione w kontekście zastosowanego w powieści Dukaja wzorca deklinacyjnego. Współczesna polszczyzna odmienia rzeczowniki według 25 wzorców w ramach 4 rodzajów odmian (deklinacja męska, żeńska, nijaka i mieszana, a w nich wariacje [ze względu] na temat)[3]. W tej fleksyjnej feerii końcówki zawierające samogłoskę u w dopełniaczu występują tylko dla niektórych wzorów odmian deklinacji męskiej. Co ciekawe, zwłaszcza dla niniejszych rozważań,  deklinacja, o której mowa dopuszcza dwa wzorce odmiany – z końcówką a lub z u w dopełniaczu – przy czym ta druga, interesująca nas szczególnie samogłoska pojawia się z dużą regularnością przy odmianie rzeczowników:
·         pochodzenia obcego
·         abstrakcyjnych
·         zbiorowych
·         nazw substancji
·         niektórych nazw własnych
Jako czytelnik-współtwórca, uważam za nieprzypadkowy fakt, iż wszystkie powyższe znakomicie wpisują się w dukajowską charakterystykę phoebe: umysł bez biologicznego ciała; świadomość podzielna (policzalna) i całościowa/zbiorowa/substancjalna (niepoliczalna) zarazem; byt dowolnie przeprogramowujący się, elastyczny pod każdym względem, mistrz dostosowania.
I tyle mojej konkretyzacji dzieła literackiego; konkretyzacji w wykonaniu czytelnika, którego zachwyca język.



[1] Kontaminacja jako proces słowotwórczy – z angielskiego blending – polega na złożeniu  lub raczej zroście dokonywanym wybiórczo i/lub „na zakładkę”. W efekcie końcowy wyraz sumą całych wyrazów składowych lub - częściej - ich części (np.: żelazo+beton=żelbeton). Obok złożenia formalnego mamy do czynienia z blendem pojęciowym (z ang. conceptual blending).
[2] Wielokropek jest tu zabiegiem celowym – nie wiadomo, jaki zaimek osobowy przypisać phoebum. Najbardziej prawdopodobnym rozwiązaniem wydaje się onu.
[3] Ta i inne informacje n.t. wzorców odmian pochodzą z książki Język polski. Kompendium pod redakcją Magdaleny Derwojedowej, Haliny Karaś i Doroty Kopcińskiej wydanej przez Świat Książki, Warszawa 2005.

czwartek, 25 listopada 2010

Tytułem wprowadzenia

Właściwie za całe wprowadzenie mógłby wystarczyć tytuł bloga. Język autentycznie mnie zachwyca: fascynuje mnie innowacja, metaforyka, ikoniczność, ekonomia środków wyrazu i  wiele innych językowych akrobacji; zachwyca mnie też język jako system, dwoisty, oparty i na regułach i na analogii, schludny zarazem i podatny na zachowania pod wpływem chwili - "szkiełko i oko" oraz  "czucie i wiara" w jednym.
To wszystko oznacza jednak, że, tak naprawdę, zachwyca mnie użytkownik języka i sposoby, na jakie próbuje on nagiąć język, aby ten - już zadowalająco giętki - powiedział wszystko, co pomyśli głowa. Sposoby te - zwłaszcza te, które akurat mnie zachwycą - będę w tym blogu opisywać.
Po co blog? Głównie po to, by dzielić się fascynacją. Również po to, by sprawdzić, czy faktycznie język jest giętki na tyle, żeby tę fascynację skutecznie wyrazić w pewnych ograniczonych ramach; czy - gdy zajdzie potrzeba - język potrafi myśl uczesać i ujarzmić, bo (w przeciwieństwie do Słowackiego) czasem chciałabym, by język był i wędzidłem. A blog ma być miejscem, gdzie to wędzidło uwiążę.