czwartek, 7 kwietnia 2011

Co mnie zachwyca w języku angielskim

Przy okazji rozważań o Annie Wierzbickiej i jej con amore podejściu do języka wspomniałam o swojej admiracji dla języka angielskiego oraz o tym, iż uważam ten zachwyt za nieprzypadkowy, bo związany z moim przekonaniem o wartości rozumu i wiążące się z nim odczucie, że „mędrca szkiełko i oko” silniej mówi do mnie niż „czucie i wiara”. Dziś o moim dla angielszczyzny zachwycie chciałabym napisać więcej. Nie tylko z tej "rozumowej" perspektywy.
  Czy jest w angielskim jako takim coś szczególnego, co zachwyca moje szkiełko-i-oko? Na przykład czy ma znaczenie fakt, że język angielski to język ojczyzny oświeceniowego empiryzmu[1], język Locka czy Newtona? Czy znaczenie ma fakt, że jest to język, który posiada koncepcję umysłu (mind), zdaniem Wierzbickiej[2] zdecydowanie anglosaską – nie zaś, jak mogłoby się wydawać, właściwą dla cywilizacji zachodniej – nie mającą ekwiwalentu w innym europejskim języku? i że koncepcja ta zdecydowanie wygrywa z koncepcją duszy (soul), w efekcie czego w angielskim mamy dualizm ciało-umysł[3] a nie, jak w innych językach, ciało-dusza, bo angielski mind – wiedza i myślenie – jest ważniejszy niż soul z jej pozaziemskim pierwiastkiem (również za Wierzbicką)? Być może. Być może to właśnie pewna oświeceniowa matematyczność angielskiego była dobrym gruntem dla gramatyki Chomsky’ego czy twierdzeń Pinkera na temat regularności gramatyki, zwłaszcza w odniesieniu do morfologii neologizmu. Piszę „być może”, bo nie znam odpowiedzi na pytanie o matematyczność angielskiego.  Ale jeśli nawet ta cecha angielszczyzny jest tylko moja mrzonką, to język ten i tak dostarcza mi wiele powodów do zachwytu. O dwóch z nich – poniżej.
Jedną z bardziej zachwycających mnie konstrukcji angielskich jest fraza nominalna (grupa rzeczownika/podmiotu), a zwłaszcza możliwości jej modyfikowania, jakich nie zna polszczyzna. Przydawką w języku angielskim może stać się każda struktura, bez względu na długość i stopień komplikacji (te ogranicza wyłącznie wydolność pamięci roboczej mówiącego i/lub słuchacza). Słowa takiej przydawki nanizujemy oddzielając myślnikami i otrzymujemy:
  • The always-look-on-the-bright-side-of-life attitude (=stosunek do życia, który da się wyrazić słowami zacytowanej piosenki)
  •  A to-be-or-not-to-be decision-making process (=proces podejmowania decyzji typowy dla książąt duńskich)
  • The I-don't-care-about-your-farm-or-your-fish-or-your-park-or-your-mafia social networking (pomysł na udział w społecznym życiu online nie wymagający personalizacji swojego farmera i innych wyrzeczeń)
Jak widać na podstawie tłumaczeń zamieszczonych w nawiasach, język polski radzi sobie z tym rodzajem modyfikacji za pomocą zdań przydawkowych dodanych do opisywanego rzeczownika, po opisywanym rzeczowniku. Stąd właśnie płynie mój podziw dla angielszczyzny, w której całość modyfikacji rzeczownik poprzedza. Mamy dzięki temu do czynienia ze zjawiskiem pewnego poznawczego suspensu: z konstrukcji zdania (przedimek na początku, ale nie zawsze) wnioskujemy, że objawia nam się oto grupa podmiotu, czekamy więc na jej człon główny czyli rzeczownik. Im przydawka dłuższa, z tym większym czekamy napięciem, w zawieszeniu wynikającym tej językowej niepewności. Zawieszenie – chwilowe, ale zawsze – w takim syntaktycznym limbo to wrażenie, które uważam za nader przyjemne.
Drugim aspektem angielszczyzny, na którego urodę chcę zwrócić uwagę Czytelnika jest konstrukcja słowotwórcza zwana derywacją zerową. Mowa tu o tworzeniu rzeczowników odsłownych lub czasowników odrzeczownych (Facebook me), odprzymiotnych (Don’t you beautiful [=piekny] me)  i innych części zdania (He tried to off [=od partykuły off dodawanej do czasowników dla uzyskania znaczenia daleko/usunięte] himself) bez udziału fleksji[4]. Moje cudzego chwalenie nie wynika z faktu swojego nieznania: również polszczyzna posługuje się derywacją, której wynikiem jest zmiana kategorii gramatycznej słowa. Niemniej, w języku polskim nie ma mowy o derywacji zerowej: mamy butelkabutelkować (ang: bottlebottle); pieniądzspieniężyć (ang: cashcash) itd. Innymi słowy, zmiana kategorii gramatycznej słowa wymaga zabiegów morfologicznych wykraczających poza słowa tego granice, podczas gdy w angielszczyźnie nie ma potrzeby takiej ingerencji. Dlaczego uważam ten fakt za atut angielszczyzny? Otóż wydaje mi się, że konieczność stosowania fleksji (a czasem także przedrostka), z którą mamy do czynienia w polszczyźnie poważnie proces derywacji ogranicza. Afiksacja, jako ingerencja w integralność słowa, musi brać pod uwagę morfo- i fonotaktykę: pewne cząstki wyrazów albo zwyczajnie się ze sobą nie łączą, albo, nawet jeśli tak, to wcale dobrze razem nie brzmią. Derywacja zerowa natomiast, w której takich ograniczeń nie ma, daje nieograniczone pole do popisu językowej kreatywności użytkownika. I tę możliwość uważam za zachwycającą.

*

P.S. Po wykonaniu wpisu, zwordliłam drugi akapit. Efekt randomizacji: dusza zdecydowanie (jednak ;-)).




[1] Mam świadomość, że to także język angielskiego romantyzmu: Byrona czy Shelleya ;-)
[2] Opieram się tu na Wierzbicka, A. 1992. Language Universals in Culture-Specific Configurations.New York/Oxford: Oxford University Press
[3] Mówimy tu o użyciu językowym i tzw. wiedzy potocznej. W świetle najnowszych badań neurobiologicznych, dualizm ciało-umysł nie da się obronić.
[4] Ma angielski oczywiście i derywację opartą na afiksacji – short (krótki) shorten (skrócić); govern (rządzić) government (rząd) – ta jednak nie budzi takiego zachwytu i nie będzie tu omawiana.