niedziela, 19 czerwca 2011

Mondegreeny albo poszukiwanie sensu w chaosie



Marnypopis: Lew nie sprzymierza się z kojotem.
Numernabis: Nie, bo ja usłyszałem „Letnie kołnierze z polotem”, ale nie leżało mi w kontekście.

Powyższy dialog, pochodzący z fimu Asterix i Obelix. Misja Kleopatra (patrz klip, 3:48-4:05)  jest przykładem dość popularnego w języku zjawiska określanego z angielska terminem mondegreen, przez wzgląd na anegdotę opowiedzianą w 1954 w magazynie Harper’s przez Sylwię Wright. Autorka wspomina, że jako dziecko, słuchała czytanej przez matkę szkockiej ballady The Bonny Earl O'Murray[1], której wersy: They have slain the Earl O' Moray / And layd him on the green[2] słyszała jako They have slain the Earl O' Moray / And Lady Modegreen[3].
Mondegreen, wynikający z niezrozumienia (części) wypowiedzi oryginalnej, polega na usensowieniu tego, co ostatecznie usłyszeliśmy poprzez uzupełnienie o charakterze homonimicznym (nasza wersja brzmi identycznie z wyjściową) lub homonimiczno-twórczym (kiedy w sposób kreatywny rozwijamy oryginał przeinaczając go lub dodając nowe elementy). W pierwszym przypadku otrzymujemy na przykład Naród niewierny / trwoży się, przestrasza / Nacudjo nasza! (babcia nie potrafiła mi wytłumaczyć, co to jest nacudja) lub Niemało cierpiał, niemało / żeśmy byli winnisami (kto to jest winnis?). Twórcze rozwinięcia niezrozumianych/niezrozumiałych wypowiedzi owocują takimi mondegreenami, jak[4] Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną / Do tych ogórków leśnych ... czy Na niebie obłoki / bo psiakrew pełno bzu ... lub ten wyżej, cytowany z filmu.
         Doszukiwanie się znaczeń tam, gdzie ich nie ma lub zgubiły się w przekazie towarzyszą nam we wszystkich dziedzinach życia. Czytelnik zna z pewnością doznania towarzyszące obserwacji chmur czy mazów na zaparowanych szybach środków komunikacji miejskiej (widzimy w nich realne kształty); popularne, zwłaszcza w niektórych kręgach, jest też dopatrywanie się twarzy świętych w różnych przypadkowych plamach. Zjawisko to, bynajmniej nie paranormalne, nosi miano apofonii. Sensownie mówią do nas również wrażenia akustyczne – kto nie słyszał powtarzających się słów w stukocie kół jadącego pociągu? – oraz nasze wspomnienia: nasza skłonność do konfabulacji nie musi być efektem świadomego mijania się z prawdą; znacznie częściej wynika z faktu, że próbujemy nadać sens jakimś zupełnie nonsensownym odruchom lub przypadkowym impulsywnym decyzjom.
Umiejętność odnajdywania sensu w chaosie, do której zostaliśmy uwarunkowani ewolucyjnie (Michael Gazzaniga mówi o lewopółkulowym interpretatorze rzeczywistości), jest szczególnie przydatna – i szczególnie zachwycająca – u małych dzieci uczących się języka ojczystego. Zachwyt na tą zdolnością jest uzasadniony, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że małego człowieka w okresie nabywania i rozwoju mowy otacza autentyczny hałas pozbawionych sensu dźwięków dochodzących z otoczenia. Dziecko, nie dość, że musi odróżnić dźwięki językowe od tych z komunikacją niezwiązanych, to jeszcze, w przypadku tych pierwszych odgłosów, staje przed nie lada zadaniem wyodrębnienia z ciągłych wypowiedzi jej elementów składowych i nadania każdemu z nich znaczenia.
Do szukania sensu w chaosie/hałasie języka służy małemu człowiekowi tzw. parser lub analizator składni, mechanizm, który wszyscy posiadamy, czyli żadna rewelacja. Niezwykłe jednak – i nie do końca jeszcze poznane – są kryteria, jakimi parser kieruje się przy analizie zdania. Niektórzy naukowcy (na przykład Christophe i in. czy Jusczyk i in.[5]) wskazują na znaczącą rolę prozodii: to akcent wyrazowy i intonacja (oraz iloczas w językach, w których występują krótkie i długie samogłoski) analizowanej wypowiedzi podpowiadają dziecku, gdzie zaczynają się i kończą poszczególne słowa. Dużą rolę przypisuje się także elementom funkcjonalnym w zdaniu, choćby przed- i przyimkom (te akurat wskazują na rzeczowniki), czy – w językach fleksyjnych, jak polski – morfologii pomagającej identyfikować różne odmienne części mowy (pisze o tym, między innymi, Maria Golka, psycholog z UAMu). Najnowsze badania wskazują też na ważny dla przetwarzanie mowy związek – na poziomie neuronowym – pomiędzy korą ruchową a obszarami mózgu odpowiedzialnymi za rozumienie czasowników określających czynności (Hauk i in.[6]). Dzięki takim neurołączom, twierdzą naukowcy, jesteśmy genetycznie zaprogramowani do rozumienia słów: obszary mózgowe kontrolujące wykonanie czynności „podrzucają” ośrodkom analizy semantycznej słowa, które mają u siebie zakodowane/przypisane rzeczonym czynnościom. Ostatnio podkreśla się także rolę neuronów lustrzanych w przetwarzaniu języka (Hickok[7]): dzięki tym neuronom, w mózgu dziecka obserwującego artykulację osoby dorosłej uaktywniają się neurony za artykulację odpowiedzialne oraz mechanizmy odgadywania intencji, z jaką dorosły formułuje wypowiedź.
Przy całej złożoności opisanych wyżej mechanizmów, to co w tym wszystkim jest najbardziej zachwycające to fakt, że mały człowiek potrzebuje zaledwie 18 miesięcy, by odnaleźć się w językowym chaosie. Myślę, iż dzieje się tak dlatego, że procesy opisane w cytowanych badaniach wspomaga wspomniana wcześniej nieodparta potrzeba poszukiwania sensu. Potrzeba, która później, z dorosłego już językowo człowieka, czyni twórcę mondegreenów.



[1] Jedna z ponad 300 tzw. ballad Childa, popularnych angielskich i szkockich utworów tego typu zebranych w XIX w. przez Francisa Jamesa Childa.
[2] Ścięli hrabiego O’Moraya i  złożyli go na zielonym całunie/zielonej murawie;
[3] Ścięli hrabiego O’Moraya i  panią Mondegreen
[4] Oba przykłady pochodzą z dziecięctwa mojego syna Pawła
[5] Christophe A., Millotte S., Bernal S., Lidz J.  2008. Bootstrapping lexical and syntactic acquisition, Language and Speech 51, str. 61–75.
    Jusczyk P. W., Kemler-Nelson D. G., Hirsh-Pasek K., Kennedy L., Woodward A., Piwoz J. 1992. Perception of acoustic correlates of major phrasal units by young infants,  Cognitive Psychology 24, str. 252–293.
[6] Hauk, O., Johnsrude, I., & Pulvermuller, F. 2004. Somatotopic representation of action words in human motor and premotor cortex. Neuron, 41(2), str. 301–307.
[7] Hickok, G. 2010. The role of mirror neurons in speech and language processing. Brain and Language 112(1), str. 1-2.


Ballada The Bonnie Earl 'O Moray do wysłuchania TUTAJ
Jerzy Vetulani o neuronach lustrzanych i nie tylko TUTAJ

niedziela, 12 czerwca 2011

Ekologia języka polskiego: brońmy polszczyzny – przykujmy się do drzewa

W zeszły poniedziałek wybrałam się na spotkanie katowickiego oddziału Komisji Językoznawczej PAN, na wykład Stanisława Gajdy p.t.: Ekologia języka polskiego. Prelegent umieścił ewolucję języka – jako takiego; polszczyzny; języka nauki w Polsce – na osi czasu, wskazując na pewne kamienie milowe rozwoju językowego i kulturowego ludzkości: pojawienie się i rozwój pisma (6000-600 p.n.e.) czy wynalezienie i upowszechnienie druku (XV-XVIIIw.). Argumentował przy tym, że rozwój polszczyzny wpisuje się znakomicie w dzieje języka w ogóle; a rozwój języka nauki polskiej – w rozwój polszczyzny. Wykład w sumie dość ciekawy – zainteresowanych odsyłam do publikacji prof. Gajdy – choć wspomnienie o nim ma być tylko pretekstem do rozważań nieco innej natury. Prelekcja przypomniała mi bowiem artykuł, który czytałam jakiś czas temu, i który dotyczył – jak wykład na spotkaniu KJ PAN – ekologii języka, choć w rozumieniu nieco odmiennym. Mówię tu o publikacji Gary’ego Lupyana i Ricka Dale’a dotyczącym Hipotezy Niszy Językowej (Linguistic Niche Hypothesis)[1].
Zacznę od przybliżenia Czytelnikowi rzeczonej hipotezy oraz badania, na podstawie którego została sformułowana. Lupyan i Dale poddali analizie statystycznej ponad 2000 języków świata. Okazało się, że istnieje ścisły związek między ilością użytkowników danego języka a jego morfologiczna prostotą. Innymi słowy, im mniej skomplikowana fleksja – co zazwyczaj oznacza brak deklinacji i koniugacji oraz prostą konstrukcyjnie liczbę czy rodzaj – tym większe prawdopodobieństwo, że język będzie się rozprzestrzeniał. Z kolei języki często używane mają tendencje do morfologicznego upraszczania – wygrywają struktury najsilniejsze, bo ... najłatwiejsze do przyswojenia. I to one – języki i ich struktury – zajmują nisze ekologiczne tworzone przez takie zjawiska społeczne jak migracja (na przykład za chlebem). Jednym z takich języków-zdobywców jest język angielski.
Hipoteza Niszy Językowej dała mi asumpt – bezpośrednio i pośrednio – do dwóch refleksji.
Pierwsza, ta wywołana wprost przez badanie Lupyana i Dale’a, to konstatacja, z zachwytem, że język – i to per se, nie jako aktywność poznawcza użytkownika – jest niebywale prężnym organizmem-zdobywcą. Konstatacji tej towarzyszy prywatna hipoteza odwracająca (częściowo przynajmniej) implikację towarzyszącą sądom wypowiadanym na temat języka angielskiego. Powszechnie uważa się, że swoją popularność zawdzięcza on potędze – militarnej, gospodarczej i kulturowej – Stanów Zjednoczonych. W świetle badań nad ekologią języków możemy spróbować przyjąć, że zależność ta nie jest wyłącznie jednokierunkowa i że rzeczona potęga może być pochodną – a nie tylko przyczyną – popularności angielszczyzny.
Refleksja druga odnosi się do Hipotezy Niszy Językowej nie wprost, ponieważ prowadzi przez komentarz, jaki mój kolega-anglista-tłumacz wygłosił po przeczytaniu artykułu Lupyana i Dale’a. „Kolejny dowód pośredni na to, że lenistwo mamy wpisane w naturę? Ale może chociaż, skoro polski taki skomplikowany, to od siebie możemy wymagać? Zanim wyginiemy :)” – napisał. Uwaga ta natchnęła mnie do rozmyślań nad tym, czy faktycznie wyginiemy (językowo) i gdzie czyha na nas największe niebezpieczeństwo. Odpowiedź na tak postawione pytanie pojawia się często w debatach polonistów – pisałam o tym przy okazji refleksji nad Kongresem Języka Polskiego – i sprowadza się do utyskiwania na upadek norm językowych i niską kulturę językową Polaków. Powodów takiego stanu rzeczy upatruje się w słabym oczytaniu w rodzimej literaturze i – ostatnio coraz częściej – w anglicyzacji polszczyzny.
Czy faktycznie oddajemy językowo pole, gdzie najbardziej i jak bardzo grozi nam angielski, język-zdobywca? Tu także zacznę od odpowiedzi standardowo padającej po tak zadanych pytaniach: zalewa nas anglojęzyczna terminologia. Nie przeczę, że tak właśnie jest: leksyka zza kanału – czy raczej zza oceanu – jest wszechobecna; nie zgadzam się jednak, że jest to najpoważniejsze zagrożenie dla polszczyzny. Nasz język pożyczał od innych przez wieki, a zapożyczenia były, są i będą elementem rozwoju językowego. Poza tym – co pokazałam już w jednym z wcześniejszych wpisów – polszczyzna znakomicie przysposabia angielskie słowa opatrując je rodzimą fleksją. Nie oznacza to bynajmniej, że zagrożenia ze strony języka-zdobywcy nie ma. Jest i to znacznie groźniejsze, bo na swój sposób podskórne: nie dotyczy zapożyczeń leksykalnych – co do których możemy postanowić, że ich po prostu nie używamy, wybierając polskie odpowiedniki (o ile są ;-)) – lecz przetwarzanej nieświadomie składni, zwłaszcza tej tzw. delikatnej, z poziomu związków frazeologicznych. Nie raz już słyszałam, że ktoś „bierze autobus” (ang. take a bus); dość powszechna staje się także popularna angielska konstrukcja rzeczownik+rzeczownik: od pewnego czasu mamy Sopot Festiwal (zamiast Festiwalu w Sopocie) czy but-halę (zamiast hali/sklepu obuwniczego). Na dodatek dorasta właśnie w Polsce pokolenie wychowane na anglojęzycznej literaturze dziecięcej klasy B w tłumaczeniu podobnej klasy (czyli językowa bylejakość B2). Na tezę, którą zamierzam postawić nie mam żadnych empirycznych dowodów (poza zeszytem pewnego 18-latka), ale wydaje się mało prawdopodobne, aby kilkulatek bombardowany angielską frazeologią wyzierającą z każdego źle przetłumaczonego zdania przyswoił sobie język polski bez śladu składni języka-zdobywcy. Dlatego, moim zdaniem, w obronie polszczyzny powinniśmy od siebie wymagać wszyscy, krzewiąc kulturę języka ojczystego; niemniej, wyjątkowe zobowiązanie spoczywa na nas, filologach, zwłaszcza anglistach, ze szczególnym uwzględnieniem tłumaczy: brońmy ekologii języka polskiego, przykujmy się drzewa. Syntaktycznego.


[1] Lupyan, G. and R. Dale, 2010. Language Structure Is Partly Determined by Social Structure. PLoS One 5(1); http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2798932

 

środa, 8 czerwca 2011

Ewa zjadła owoc słowa – poezja lingwistyczna

Jerzy Jankowski, Tytus Czyżewski, Stanisław Młodożeniec, Anatol Stern i Brunon Jasieński (choć to lista niepełna) czy bardziej nam współcześni MironBiałoszewski, Stanisław Barańczak i Ryszard Krynicki to poeci z kręgu tzw. poezji lingwistycznej[1], która, ze względu na szczególny swych twórców stosunek do formy językowej, musiała prędzej czy później stać się tematem rozważań niniejszego blogu. Rzeczony szczególny stosunek poezji lingwistycznej do językowej formy najlepiej oddaje Janusz Sławiński, uznawany za twórcę terminu poezja lingwistyczna, który – tłumacząc niechęć wzmiankowanych twórców do opisu zastanej rzeczywistości – mówi o języku jako rzeczywistości samej w sobie, zasadniczym stanie skupienia świata, który poezja „bada, podejrzewa, demaskuje i uwzniośla”[2].  „To lubię!”, zawołam za wieszczem (nielingwistą).
Mój zachwyt dla poezji lingwistycznej wpisuje się w wiele różnych wątków omawianych już na łamach niniejszego blogu. Dla przykładu, cytując dalej Sławińskiego, tym razem jego Słownik terminów literackich[3], stwierdzenie iż „poezja lingwistyczna żywi się przede wszystkim tym, co zesztywniałe” (str. 318) łączę z wyrażonym wcześniej zachwytem dla flirtu nieuczesanych myśli z frazesem; fakt, że „operacjom na języku stosowanym  ... towarzyszy najczęściej moment ludyczny” odnoszę do gier językowych i swojego do nich upodobania; z kolei postulat Marinettiego dotyczący uwolnienia słów od składni i takiego ich zestawiania, by prowokowały do odkrywania nowych pomiędzy nimi podobieństw to nic innego jak moje ulubione skoki semantyczne, im dłuższe, tym lepsze.
Zanim przejdę bezpośrednio do tytułowego przedmiotu moich zachwytów, kilka słów o rodowodzie poezji lingwistycznej, a konkretnie o nierozłącznym artystyczno-ideowym trio: futuryzmie, surrealizmie i dadaizmie. Futuryzm, który przede wszystkim oznaczał bunt wobec tradycji, był też próbą odnalezienia nowych, świeżych wartości. W języku oznaczało to z jednej strony pogardę dla okowów poprawności ortograficzno-stylistycznej i kwestionowanie języka jako tworu o wyczerpanych już możliwościach; z drugiej, futuryzm propagował eksperymenty formalne mające na celu odkrywanie nowych sensów. Surrealizm, bazując na Freudzie i strukturze, jaką ten nadał instynktom, głosił, że pewien automatyzm psychiczny – w tym pozornie nieznacząca powtarzalność motywów, zjawisk, form – umożliwia człowiekowi dotarcie do tego, co nieświadome. Wreszcie dadaizm, z którego (między innymi) surrealiści czerpali inspirację, wychodził od stwierdzenia, że wszystko jest relatywne, wobec czego trudno wygłosić jakiś sensowny sąd. W efekcie, sens w języku można oddać jedynie jego melodią.
Wszystkie te elementy odnajduję u polskich lingwistów (zwanych także futurystami lub formistami). Przyznaję, że jedne z nich podobają mi się bardziej, do innych nie jestem przekonana. Do tych drugich zaliczyłabym Jankowskiego „pięć tysięcy metruf nad poziomem moża” czy „Żeźki mruz wyżyn”[4], może dlatego, że jestem dość mocno przywiązana do polskiej ortografii; zupełnie nie przekonują mnie także Pastorałki Czyżewskiego, pewnie z powodu analogicznego sentymentu dla składni, jej logiki, jej porządkującej roli w wypowiedzi. Ale tego samego Czyżewskiego Śpiewające domy – j’adore – mimo, iż składnia do minimum w nich ograniczona, bo jej brak kompensuje mi rytm maszerujących: „Idą ulicą domy – Śpiewające – Dom zielony – Smutny. Za absolutnie zachwycające uważam natomiast wszelkie poetycko-lingwistyczne neologizmy, konwersje (rzeczownikowo-czasownikowe; rzeczownikowo-przysłówkowe itd.) i kubofuturystyczne brzmienia form (paranomazje, aliteracje i in.). Niżej, kilka przykładów znalezionych u przedstawicieli omawianej szkoły[5]:

„zawiośniało – lotopędzi przez jesienność białośnieże ... słowikując szeptolesia falorycznie caruzieją” (Młodożeniec, XX wiek)

„senne wsie dżingis palić w zębów błysku” (Stern, Słońce w brzuchu)
„ja wielbię formy niezgrabne i  ciężkie owale i śpiewam tęgobiodre pysznopierśne baby” (Stern Kobiety wysnione)

„takie stłumiEnie – oszołomiEnie!” (Młodożeniec, Śnieg)
„TARAS koTARA S TARA raZ biAŁe pAnny poezjAnny” (Jasieński, Wiosenno)

„tam. tam. dalej. za kantem.
pani. biała. z pękiem. chryzantem.
pani. biała. czekała. w oknie.
kwiat. spadł. kapnie. na stopnie.” (Jasieński, Marsz)

„upał opala owale i smaży dekolataże
... kokota łasi łażącego kota
mdłorzecznie zlizuje z żarem talerza” (Młodożeniec, Lato)

„wylizany literat ... oblewając likierem liryczne linijki (Młodożeniec, Lato)

„Idę młody, genialny, niosę but w butonierce” (Jasieński, But w butonierce)

„Zmęczony łażeniem po wilgotnych facjatkach z lunatycznym skomleniem kładę się do łóżka” (Wat, Autoportret)

„Ewa zjadła owoc
Ewa zjadła owoc słowa
którego jej zmysł rozkoszy zapragnął” (Stern, Pierwszy grzech)

Słowo zaspokajające zmysł rozkoszy. Tak właśnie.


[1] Inspirowane tytułem książki Anny Świrek. 1985. W kręgu poezji lingwistycznej. Zielona Góra: Wydawnictwo Wyższej Szkoły Pedagogicznej, z której korzystałam.
[2] Sławiński, J. 1965. Próba porządkowania doświadczeń. Nowatorskie przedsięwzięcia poezji polskiej w latach ostatnich. Warszawa: ; cytat pochodzi ze str. 263.
[3] Sławiński, J. 1976. Słownik terminów literackich. Ossolineum.
[4] Cytaty pochodzą z rapsodu Tram w popszek ulicy. Ten i inne wyimki – z antologii Poezja polska 1914-1939 wydanej w 1984 nakładem wydawnictwa Czytelnik.
[5] Bez Białoszewskiego i Barańczaka, cytowanych we wcześniejszych wpisach.

Obrazek - Edwina Sandys. Eve's Apple, 1998. - pochodzi z http://www.brooklynmuseum.org/eascfa/feminist_art_base/gallery/EdwinaSandys.php?i=2209


Epitafium dla Brunona Jasieńskiego Jacka Kaczmarskiego - TUTAJ - napisane w metrum Buta w butonierce.