czwartek, 27 stycznia 2011

Ikoniczność języka

Jedną z cech odróżniających język ludzki od zwierzęcych sposobów porozumiewania się jest arbitralność kodu, którym posługujemy się w kontaktach z innymi przedstawicielami naszego gatunku. Oznacza to, iż formy, których używamy mają znaczenia, a znaczenia te nie są w żaden sposób powiązane z naszą tych form percepcją zmysłową. Innymi słowy semantyka formy nie zależy od tego, jak dana forma wygląda lub brzmi. Na przykład słowo student w najmniejszym stopniu nie przypomina tego, co oznacza; znaczenie tych siedmiu głosek w tej właśnie kolejności odczytujemy na podstawie konwencji językowej: po prostu na pewnym obszarze geograficznym umówiliśmy się co do konkretnej pary forma/znaczenie.
Na szczęście dla niniejszego wpisu powyższa konstatacja to reguła, od której jest bardzo dużo wyjątków: zadziwiająco dużo zachwycających przykładów użycia języka dowodzi, że nasz kod jest wysoce ikoniczny[1]  język pokazuje, wizualnie lub akustycznie, co mamy na myśli.   Najbardziej znanym przykładem ikony akustycznej jest onomatopeja, figura stylistyczna polegająca na takim zestawieniu wyrazów, by razem dały efekt dzwiękonaśladowczy właściwy dla opisywanego zjawiska. U Staffa O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni, jesienny i  pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny ma naśladować odgłosy padających kropli, w tym monotonną ich kadencję; U Mickiewicza zdarto żagle, ster prysnął, ryk wód, szum zawiei. Głosy trwożnej gromady, pomp złowieszcze jęki udają odgłosy burzy i atmosferę trwogi na łodzi; wreszcie znana z dzieciństwa Lokomotywa  Tuwima rusza onomatopeicznie, bo nagle gwizd, nagle świst, para – buch, koła – w ruch.  Takich przykładów wszyscy znamy bardzo wiele.
O całej gamie innych, mniej znanych – bo wizualnych – ikon językowych pisze Alina Kwiatkowska w swojej książce The Visuo-spatial Determinants of  Natural Language. Kilka przykładów podaję za tą Autorką poniżej:
·         Powtórzenia. Była już o nich mowa w eseju o syn-estetyce języka (tam jednak więcej uwagi poświęciłam formom podobnym, nie takim samym). Powtórzenie tej samej formy ma charakter ikoniczny i  znaczy „(dwa razy[2]) więcej/intensywniej”. Szybko, szybko! to szybciej niż szybko; powoli, powoli to znacznie wolniej; daj, daj sugeruje potrzebę silniejszą niż w przypadku daj pojedynczego; oj głupia ja, głupia daje do zrozumienia, że wypowiadająca te słowa cierpi na wyjątkowy deficyt rozsądku.
·         Poziom zawiłości wypowiedzi. Jak napisał Scott Thornbury w książce Uncovering Grammar, im więcej gramatyki, tym większy dystans; lub raczej, im większy dystans, tym więcej gramatyki (jeśli podążymy tropem mówcy, nie słuchacza, czyli od konceptualizacji do werbalizacji). Oznacza to, że im dalej nam do rozmówcy (w sensie fizycznym, ale też – lub może przede wszystkim – społecznym), tym więcej słów i wyższy poziom komplikacji wypowiedzi. Dlatego przedstawiciele wyżyn społecznych niekiedy skracają dystans ze słuchaczami mówiąc językiem potocznym (co nas czasem razi jako sztuczne), a zła na męża żona przechodzi na rejestr formalny (jeśli emocje na to pozwalają). Poziom zawiłości wypowiedzi świadczy również o skomplikowanych procesach myślowych wypowiedzi tej towarzyszących. Stąd różni mówcy dbają o złożoność wypowiedzi, by pokazać jak złożonymi są osobowościami[3]. Długa wypowiedź może też w sposób ikoniczny pokazać, że: opisywana czynność była czasochłonna i/lub trudna do wykonania; krótka wypowiedź z kolei sugeruje precyzję w wykonaniu czynności, o której mowa lub przeciwnie: brak zainteresowania (znamy i „lubimy” wymiany, w których jeden z rozmówców posługuje się monosylabami).
·         Odległość między wyrazami w zdaniu. Niedługo po lekturze książki Kwiatkowskiej przeczytałam w gazecie tekst, na który wcześniej nie zwróciłabym pewnie uwagi: „PO i PSL oraz PiS”. Dlaczego nie „PO, PSL i PiS”? Dlatego, że autor tekstu posłużył się ikonicznością języka – w którym odległość ma znaczenie – by podkreślić dystans dzielący koalicję od opozycji. Dla koalicji wybrał krótki, jednoliterowy spójnik i, a za pomocą długiego, czteroliterowego oraz odsunął oponentów na drugą stronę linii politycznego frontu. Kwiatkowska zauważa także ikoniczne znaczenie odległości przymiotników od rzeczownika, który opisują: ten bliższy rzeczownikowi sugeruje atrybut, który ma mniejsza szansę ulec zmianie. Krótkie zielone włosy najpewniej niedługo odrosną; zielone krótkie włosy zostaną wkrótce przefarbowane.
Wszystko to jest nadzwyczaj fascynujące wobec faktu, iż skonwencjonalizowany ludzki język nie musi być ikoniczny; jeśli jest, to dlatego, że chce (tego jego użytkownik). Zdaniem George’a Lakoffa (i innych kognitywistów) taka – poblendźmy sobie znowu –  ikonklinacja naszego kodu wynika z ucieleśnienia myśli (wynikającego z naszego doświadczania i rozumienia otaczającej rzeczywistości w kontekście naszego ciała i sił na nie działających), które przekłada się na ucieleśnienie języka. Jednym z dowodów na to ostatnie są wyniki testu Kiki/Buba, który większość z nas zdaje tak samo. Bo przecież wiesz, Drogi Czytelniku, który kształt to Kiki, a który Buba[4], prawda?


[1] Ikona w używanym tu znaczeniu to schematyczny obrazek, który w skonwencjonalizowany (=w oparciu o umowę społeczną) sposób pokazuje jakieś zjawisko. Symbole używane w prognozie pogody, na pulpicie komputera/w menu telefonu komórkowego czy umowne wizerunki pani/pana na drzwiach toalet to ikony.
[2] Dwa lub więcej, wszystko zależy od liczby powtórzeń.
[3] Ta ostatnia uwaga jest autoironiczna ;-)
[4] Obrazek pochodzi z Wikipedii http://en.wikipedia.org/wiki/File:Booba-Kiki.svg

wtorek, 18 stycznia 2011

O języku con amore (2): Stanisław Barańczak

Drugi wpis z cyklu O języku con amore zdecydowałam się poświęcić Stanisławowi Barańczakowi[1], poecie, tłumaczowi, krytykowi literackiemu, eseiście i – jak dla mnie – przede wszystkim fascynatowi języka jako tworzywa. W związku z tym ostatnim stwierdzeniem przyznaję, że w przypadku Barańczaka nagłówkiem stosowniejszym byłoby Do języka con amore, bo każde zdanie wychodzące spod tego pióra – jak te pochodzące ze wstępu do antologii Filetowa krowa:

Początki humoru wierszowanego na terenie dzisiejszej Anglii i Ameryki Północnej giną w pomroce wieków. Tam je też na wszelki wypadek pozostawimy. Zwłaszcza, że z pomroki wieków nie dobiegały jeszcze żadne dźwięki, które by w najmniejszym chociaż stopniu przypominały język angielski, tak, że w ogóle nie ma o czym mówić. [2]

jest częścią niekończącego się flirtu autora z językiem, zaczepiania języka, podszczypywania języka albo ciągnięcia języka za język (lub za składniowy warkoczyk czy semantyczną na nim kokardkę); flirtu objawiającego się w każdej książce Barańczaka od Książek najgorszych, które czytałam jeszcze w drugim obiegu, po pozycję Pegaz zdębiał – mój zachwyt nad Barańczakiem największy – której poświęcę dzisiejszy wpis.
Pegaz zdębiał, książka inspirowana – co przyznaje we wstępie sam Barańczak – pozycjami taki jak Pegaz dęba Juliana Tuwima czy W oparach absurdu Juliana Tuwima i Antoniego Słonimskiego, jest zbiorem dowcipnych esejów na temat różnych gier językowych. Kilka z nich opiszę – a w niektóre również zagram – poniżej. Zanim to jednak nastąpi chcę podzielić się zachwytem nad taka formą spędzania wolnego czasu sam na sam z językiem: każda z tych zabaw to zmaganie się z językiem w okowach zadanych ograniczeń. Czyli to, co lubię najbardziej: wędzidło, a mimo niego pokaz możliwości użytkownika języka. Jeśli tym użytkownikiem jest Stanisław Barańczak, możemy spodziewać się wyczynów iście kaskaderskich.
Pegaz zdębiał, jak głosi podtytuł, jest wprowadzeniem w prywatną teorię gatunków Autora. Gatunki te dostają od swego D(a)rwina nazwy, wśród których wiele jest niezwykle uroczych blendów (patrz Bezblendnie? Niemożliwe). Panie i Panowie, oto gatunki Barańczaka:
·         ALFABETONY – zdania służące do sprawdzenia, czy wszystkie klawisze klawiatury działają (i czy w ogóle wszystkie klawisze klawiatury są). Wędzidło: zdanie musi być gramatyczne i zawierać – ale każdą tylko raz – wszystkie 32 litery polskiego alfabetu.

Barańczaka alfabeton (mój ulubiony): 
JEŻY KLĄTW, SPŁÓDŹ FINOM CZĘŚĆ GRY HAŃB
Mój (trochę o-beton): 
Ś.P. FLĄDRO, ZWISEM JAŹŃ GNĘB ŻÓŁĆ KUCHT

·         PALINDROMADERY – palindromy-dromadery (bo duże i niezgrabne, ale jak się rozpędzą ... – wyjaśnia Barańczak). Wędzidło: sama istota palindromu – musi to być forma, którą czyta się tak samo wprost i wspak[3].

Barańczaka palindromader (przykład oszałamiający):  
Ech, czar zadów i żyta: napina pupy trud zbioru jarzyn!Na miody spada popyt – aparat w tarapaty popada, psy doi, manny z raju roi, bzdur typu pani-pan (a tyż i wóda-zraz) chce!
Mój palindromader – jeszcze się taki nie urodził ... :-(

·         ONANAGRAMY czyli anagramy (wyrazy powstałe z przestawienia liter w innych wyrazach) onomastyczne (od imion). Wędzidło: czyjeś imię i nazwisko musi dać inne imię i nazwisko (najlepiej zabawne) i żadnej litery nie można uronić; lub dodać.

Barańczaka auto-onanagram: 
TARZAN BAŃCWAŁ-SIKSA
i jeszcze nazwisko-charakterystyka: 
MARYLIN MONROE=NO IRONY, MR. MALE
moje onanagramy[4] politycznie poprawne (od koalicji do opozycji): 
DON SUKA (LTD.), WAŃKA KIJ-ROSSYŁACZ, ARAGORN L. SZPIEG-RZEKI, P.K. LARWA-LAWEMDA.

·         OBLEŚNIKI – gry słów, obleśne[5] jak nazwa wskazuje, którą to obleśność wydobywamy za pomocą przestawienia głosek/sylab między sąsiednimi wyrazami lub wewnątrz wyrazów.

Barańczaka: Dick na szalupie i Regina waży serki
Moje: ... chyba jestem jeszcze za młoda ;-).

·         LIBERYKI – limeryki dedykowane Antoniemu Liberze – oraz AMERYKI (limeryki ze słowem Ameryka w treści); BELLYMERYKI (limeryki dworujące z tuszy; belly = brzuch); BEZRYMERYKI (limeryki bez rymu) i inne. Wędzidło: układ wersów i rymów typowy dla limeryku plus jedno wędzidło dodatkowe.

Barańczaka – wszystkie powyższe ( i jeszcze więcej); zainteresowany Czytelnik musi sięgnąć po Pegaza
mój limeryk naukowy:
Pewien młody inżynier z Pa’Amat
Przy goleniu przeżywa wciąż dramat:
Jego brzytwa zarostu
Nie chce golić, po prostu
Nie wie chłop, że to brzytwa Ockhama.

Poza tym Barańczak zaprasza do zabawy w MANKAMĘTY, IDIOMATOŁY, POLIGĘDŹBY, TURYSTYCHY I BEZECENZJE. Czytajmy, z zachwytem, i grajmy.


[2] Stanisław Barańczak, Fioletowa krowa. Antologia angielskiej i amerykańskiej poezji niepoważnej. Wydawnictwo a5; str. 18. 
Przy okazji: takie pisanie, przede wszystkim dla samej przyjemności pisania, dla zabawy formą, dla tego twistu, który decyduje o wartości rozrywkowej każdego pojedynczego akapitu (mowa oczywiście o rozrywkach czysto intelektualnych ;-)) przywodzi mi na myśl Brytyjczyka Douglasa Adamsa i jego Autostopem przez galaktykę (całą trylogię w czterech częściach i wiele innych jego książek). Wpisu osobnego im nie poświęcę, ale gorąco polecam wszystkim, których język zachwyca. Chyba właśnie dlatego, iż wartością prozy Adamsa jest język, zupełną klapą jak dla mnie zakończyła się próba filmowej adaptacji Autostopem ... .
[3] Najbardziej znany palindrom to (chyba) Kobyła ma mały bok.
[4] Przy okazji pozdrawiam kolegów z pracy. Specjalne serdeczności otrzymują: Waldek "Wos" Masakrator, Mirosław J. Szyk-w-Knajpie, Marek Tu-Gorzałka oraz Kosma Ale-Twasz.
[5] Jeden z bardziej znanych to pradziadek przy saniach

wtorek, 11 stycznia 2011

Syn-estetyka języka

W języku często zdarza się, że podobne formy występują razem bez względu na to, czy istnieją miedzy nimi powiązania semantyczne (lub raczej, mimo iż takich połączeń – pozornie – nie ma ). Zjawisko to  zresztą nie jest ograniczone do języka[1]. Motywy powracające obserwujemy w utworach muzycznych; w malarstwie – tu na szczególną uwagę zasługuje surrealista Salvador Dali i jego obrazy z powtarzającymi się i/lub podobnymi do siebie elementami[2]; oraz w literaturze: detale (również formalne), do których wracają w kolejnych dziełach niektórzy pisarze[3] czy wreszcie powszechnie stosowane zabiegi formalne takie jak powtórzenia, zbitki podobnie brzmiących wyrazów (w tym onomatopeja), rymy czy aliteracja.   
Przedstawione powyżej wyliczenie możliwości języka w omawianym tu względzie jest dość chaotyczne, dlatego postaram się nieco je uporządkować na użytek niniejszego wpisu. Z jednej strony mamy w języku wielokrotne powtórzenie tego samego elementu (=tej samej formy), zorientowane na wywołanie – docelowo – pewnego efektu pragmatycznego czy znaczenia (jak w przypadku Galatea of the Spheres Salvadora Dali, żeby posłużyć się analogią z dziedziny sztuki); takie przypadki omówię wkrótce w mini-eseju dotyczącym ikoniczności języka. Trochę innym problemem – interesującym poznawczo i neurobiologicznie, o czym za chwilę – jest gromadzenie form nie identycznych lecz podobnych; co ważne, podobieństwo to dostrzegamy na poziomie formalnym, bez – początkowo – oczywistych związków znaczeniowych (dla porównania, Salvadora Dali The Burning Giraffe czy różne obrazy dwuznaczne, na przykład The Slave Market with Disappearing Bust of Voltaire lub Apparition of Face and Fruitdish on the Beach  i in.). Tym drugim zjawiskiem chcę zająć się tym razem.
Kiedy mowa o językowych formach podobnych, w pierwszej kolejności należy wymienić rymy, aliterację i zbitki podobnie brzmiących słów. Pierwszego zjawiska nie trzeba chyba szczegółowo objaśniać; przypomnę tylko za Słownikiem Języka Polskiego PWN: rym to zgodność brzmienia końcowych części wyrazów, występująca najczęściej na końcu poszczególnych wersów utworu poetyckiego. Sam rym nie świadczy o wielkości poezji, ale są rymy formalnie kunsztowne, które pokazują giętkość językową swych twórców. Jednym z bardziej zachwycających mnie przykładów takiej giętkości jest subtelna łatwość rymowania Jeremiego Przybory, zwłaszcza w piosenkach, które za Kornelem Makuszyńskim nazwę kulawymi[4], bo ich kunszt wynika z nagromadzonych w tym samym utworze rymów do jednego słowa:
Szuja, naomamiał, natruł i nabujał
Szuja, a wierzyłam przecież mu jak nikt!
Szuja, dziecku kazał mówić: 'Proszę wuja'!  

Alleluja wesołego zrobił mi i znikł!!!     itd.

Z kolei aliteracja, bardziej znana w piśmiennictwie anglosaskim, to umieszczenie w jednym wersie (zdaniu, nagłówku prasowym i in.) słów zaczynających sie od tej samej litery: Wydzierżawię wycyklinowany wybieg dla wyżła będzie przykładem aliteracyjnego anonsu (anonsensu?) prasowego. Wreszcie zbitki podobnie brzmiących słów; raczą nas nimi różni autorzy, z których po raz kolejny wymienię dwóch ulubionych[5]: Jacka Kaczmarskiego i jego szablistą polszczyznę czy tłumaczą w tłumie (i wiele innych, polszczyzna Kaczmarskiego jest bardzo mięsista) oraz Zbigniewa Kruszyńskiego wahające się drzwi wahadłowe lub Tańczono. Tłoczono.
Wszystkie opisane wyżej zabiegi formalne – rym, aliteracja, zbitka – przez zestawienie słów podobnych nadają językowi charakter magiczny, rytualny, co jest niewątpliwie zachwycające. Niemniej, znacznie bardziej interesujące wydaje mi się zestawienie form, w przypadku których podobieństwo formalne dopiero trzeba odszukać, a gdy to już się uda, efektem są zadziwiające, początkowo nieoczywiste a później olśniewające, efekty semantyczne. Przykład takiego zabiegu znalazłam – z zachwytem – w powieści Olgi Tokarczuk Prawiek i inne czasy. Jeden z jej bohaterów, Izydor, rozumie w końcu istotę Boga dostrzegając podobieństwo między inwokacją Boże! a podobnie zakończonymi słowami: słońce, powietrze, miejsce, pole, morze, zboże, ciemne, jasne, zimne, ciepłe, zawsze, pożywienie, wszędzie, nigdzie.
Przy całym zachwycie dla przytoczonych wyżej przykładów pamiętać trzeba, że na naszą admirację zasługuje nie sam język, ale jego użytkownik. I im bardziej nieoczywiste podobieństwo nagromadzonych form, tym językowa giętkość użytkownika bardziej godna uwagi. Giętkość ta jest godna uwagi do tego stopnia, że przypuszczać należy, iż w przypadku podobieństw nieoczywistych trzeba mówić o szczególnych do ich zauważania predyspozycjach.  Sądzę, że predyspozycji tych doszukiwać się trzeba w nietypowych połączeniach neuronowych w naszym mózgu, czyli w tzw. białej masie. Fakt, iż niektórzy z nas są okablowani inaczej widać na przykładzie synestezji, której istotą są neuronowe połączenia obszarów różnych doznań zmysłowych, obszarów u zwykłych ludzi niepołączonych. Myślę, że podobnie – specjalnie i atypowo – jesteśmy okablowani do dostrzegania podobieństw form i do semantycznego podążania ich tropem. Stąd tytuł niniejszego wpisu.  


[1] Dziękuję mojej renesansowej koleżance, Marysi Korusiewicz za inspirującą rozmowę na temat.
[3] N.p.: spadająca i rozbijająca się o betonową posadzkę żarówka w wielu powieściach Saula Bellowa; podwójnie szklone okna (double-glazed windows), wielokrotnie, u Johna Updike’a; podczas gdy motyw u Bellowa pełni funkcje metaforyczną, swoista rekursja wspomnianych okien u Updike’a nie daje się równie łatwo interpretować ;-). Takich przykładów oczytany czytelnik zna(jdzie) na pewno więcej.
[4]wiersz bardzo kunsztownie uczyniony, bo tylko na dwóch rymach oparty jak kulawy na dwóch szczudłach”,
Kornel Makuszyński, Panna z mokrą głową. Nasza Księgarnia 2007; str. 15.
[5] Obu tym autorom poświęcę osobne wpisy.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Języki i kody

W swoim eseju pod tytułem jak wyżej, Stanisław Lem – odnosząc się do rozważań rosyjskiego matematyka i statystyka Wasilija Nalimowa – dzieli języki na twarde i miękkie.  Te pierwsze to kody, które występują bez kontekstu i nie są szczególnie podatne na interpretację, ponieważ cechuje je jednoznaczność; należą do nich, na przykład, alfabet Morse’a czy języki programowania komputerowego. Języki miękkie to artystyczne środki wyrazu, kody szeroko rozumianej sztuki, która dopuszcza wielość interpretacji.  Języki twarde i miękkie, zdaniem Lema, nie znajdują się wobec siebie w opozycji, lecz tworzą swoiste continuum.
W którym miejscu tego continuum znajduje się ludzki język? Lem klasyfikuje go jako kod miękki, ponieważ to, co mówimy jest zawsze dość mocno osadzone w ko(n)tekście. Niemniej, starając się udzielić odpowiedzi bardziej pogłębionej, jednocześnie odwołując się do historii badań językoznawczych, można zapytać, który z podsystemów językowych jest dla nas podstawą oceny twardości języka? Jeśli mowa o semantyce, to jej miękkość była już wielokrotnie sygnalizowana (w poprzednich wpisach) określeniami takimi jak znaczenie encyklopedyczne; interpretacja osobista, oparta na jednostkowym doświadczeniu; i in. Składnia, z kolei, przynajmniej w rozumieniu Chomsky’ego, to kod twardy, wyzuty z wyjątków, które Chomsky skrupulatnie z obszarów syntaktycznych wypychał, podnosząc językoznawstwo do rangi nauki – nomen omen – twardej, wręcz matematycznej.
Niemniej, gdyby odpowiedź była taka prosta – składnia twarda; semantyka miękka – język nie byłby zjawiskiem tak wielobarwnym i zaskakującym, jakim w istocie jest; zjawiskiem, które stale nas zadziwia i zachwyca. Przeto ciągnąc nasze rozważania dalej, musimy stwierdzić, że i forma i znaczenie mogą być i twardsze i bardziej plastyczne.
Twardości składni jako systemu reguł broni chomskyista Pinker, między innymi w książce Words and Rules, pokazując, że nawet to, co w języku wydaje się dziwne, w wyniku analizy objawia się jako podlegające prawidłom językowym. Pinker uznaje istnienie wyjątków gramatycznych – punktem wyjścia do rozważań są w cytowanej książce czasowniki regularne i nieregularne – odstępstw od reguł, w przypadku których przetwarzanie językowe opiera się na analogii[1], a nie na systemie twardych zasad; Pinker zakłada jednak, że są to klasy zamknięte, a innowacja w języku zawsze powstaje regularnie, a więc w oparciu o matematycznie precyzyjne reguły morfoskładni. Wywód Pinkera jest dość przekonujący – nie będę go tu przytaczać, kto ciekaw, niech sięgnie po cytowaną książkę – ale wyłącznie w odniesieniu do języka angielskiego. W językach takich jak niemiecki[2] (w którym wyjątki są liczniejsze od form regularnych) lub polski (gdzie, na przykład w odmianie, mamy raczej wzorce niż reguły) miękkie przetwarzanie języka na zasadzie analogii może być równie częste jak twarde rozumowanie oparte o reguły; co więcej, miękkie analogie mogą być preludium do stosowania twardych reguł[3]. Reasumując, można powiedzieć, że składnia jako system będzie połączeniem obszarów twardych reguł i miękkich analogii. Proporcja jednych do drugich będzie zależała od tego, z jakim językiem – twardszym czy bardziej miękkim – mamy do czynienia.
Podobna dwoistość dotyczy miękkiej semantyki. Językoznawstwo kognitywne odrzuciło wprawdzie – jako nieprzystające do rzeczywistości, w której znaczenia są encyklopedyczne, a kategoryzacja opiera się o podobieństwo rodzinne[4] – tradycyjne arystotelejskie kategorie, w myśl których podstawą wiedzy jest logika i obiektywne definicje. Nie ulega jednak wątpliwości, że wiele zjawisk jest nieencyklopedycznych, a ich definicje są obiektywne i nie podlegają reinterpretacji. Uwaga ta dotyczy przede wszystkim terminologii fachowej używanej w różnych dyscyplinach nauki, ale nie tylko. Cytowany wcześniej Pinker podaje jako przykład liczby parzyste i nieparzyste, których parzystość i nieparzystość jest bezdyskusyjna (tylko te pierwsze dzielą się przez dwa) i pozostaje taka, mimo, iż badani studenci amerykańscy[5] orzekli, że 7 jest lepszą liczbą nieparzystą niż 447 (tak jak wróbel, w myśl teorii prototypu, jest dla nas „lepszym” ptakiem niż pingwin czy struś). Tak naprawdę nie ma lepszych i gorszych liczb nieparzystych, co oznacza to, iż obok miękkich definicji encyklopedycznych, nasze rozumienie świata musi opierać się także na twardych definicjach słownikowych. Do tego wszystkiego należy dodać, że sami użytkownicy języka dzielą się na twardych słownikowców i miękkich encyklopedystów. „Jakie lepsze i gorsze kłamstwa?” – zapytał mnie kiedyś student na wykładzie, na którym rozważaliśmy ten stary problem z zakresu semantyki prototypu[6] – „Wszystkie pani przykłady to są po prostu kłamstwa, bo ten, kto je wypowiada, mija się z prawdą.”
Język ludzki, i twardy i miękki; a jednocześnie na tyle twardy lub miękki, na ile twardy lub miękki jest jego użytkownik. Zachwycające, prawda?


[1] Rumelhart i McClelland, twórcy koneksjonistycznego modelu PDP (parallel distributed processing = równoległego przetwarzania rozproszonego), którzy nauczyli sieć neuronową odgadywać formy przeszłe  angielskich czasowników nieregularnych, zastanawiali się, czy ludzki umysł nie działa w taki właśnie płytki (=bez odwołania do reguł) sposób w każdym przypadku. Biorąc pod uwagę, iż ich sieć była znacznie mniej skuteczna w odgadywaniu czasu przeszłego czasowników regularnych, musimy chyba założyć, że nie do końca mieli rację. Umysł ludzki działa i tak i tak: czasem przetwarzamy płytko i miękko, a czasem w oparciu o twarde reguły. Przyznaje to zresztą Pinker w cytowanej tu książce. Przedmiotem dyskusji jest jedynie zakres, w jakim korzystamy z tych dwóch rodzajów przetwarzania. Pinker twierdzi, że przeważa przetwarzanie twarde. Wydaje się jednak, że choć jest to prawda w odniesieniu do języka angielskiego, nie jest to prawda uniwersalna.
[2]Pisze o tym Ewa Dąbrowska, polemizując z Pinkerem, w książce Language, Mind and Brain. The Psychological and Neurological Constraints on Theories of Grammar. Edinburgh: Edinburgh University Press, 2004.
[3] Więcej na ten temat – wkrótce.
[4]Patrz też: teoria prototypu (Eleanor Rosch i współpracownicy); dyskusja o tym, czy papież jest kawalerem (George Lakoff i in.)
[5] Przykład za Pinkerem.
[6] Linda Coleman i Paul Kay. 1981. Prototype Semantics: The English Word Lie. Language, 57, 1. pp. 26-44.