czwartek, 29 września 2011

O języku con amore (4): Katarzyna Kłosińska

Ci, których język zachwyca, bywają zapraszani przez media do prowadzenia programów popularyzujących język jako zjawisko oraz budujących i utrwalających kulturę języka polskiego, który jest naszym dobrem i który powinniśmy hołubić. Najbardziej znane z tych, które przewinęły się przez łamy i anteny są „Ojczyzna-polszczyzna” Jana Miodka oraz „Mówi się” Jerzego Bralczyka[1], przy czym ten drugi zasiadał również w jury programu „Mistrz mowy polskiej”. Lokomotywami obu audycji byli prowadzący, niewątpliwi znawcy języka, ale też pasjonaci, gawędziarze, znakomici i dowcipni mówcy. Kryteria te – fachowości i giętkości języka – spełnia także bohaterka niniejszego wpisu, Katarzyna Kłosińska.
Dr Katarzyna Kłosińska, językoznawca, sekretarz Rady Języka Polskiego, prowadzi na antenie radiowej „Trójki” audycję „Co w mowie piszczy”. Jak można przeczytać na odnośnej stronie Polskiego Radia, jest to program o „naszym języku – o jego historii, współczesności, poprawności, zawiłościach, ciekawostkach, a przede wszystkim o naszym do niego stosunku.” Z uznaniem dla merytorycznej zawartości kolejnych edycji „Co w mowie …”, skoncentruję się na „naszym do [języka] stosunku”, ponieważ ten aspekt rzeczonej audycji – czyli nie tyle to, co Katarzyna Kłosińska mówi, ale jak komponuje i prezentuje wypowiedź – wysunie się na plan pierwszy w moich rozważaniach. Bo Katarzyna Kłosińska mówi z dużą dbałością o formę wypowiedzi, pieczołowicie planując całość i dobierając słowa. Dzieje się tak zapewne, bo jak sama powiada w jednym z wywiadów, „kryje się [za tym] potrzeba chronienia tego, co dla nas ważne. Dbamy o język, bo uważamy go za – przepraszam za patos – wartość narodową”[2].
Pieczołowitość jako cecha podziwiana pojawiła się już raz na łamach tego blogu w eseju o Annie Wierzbickiej i jej językowi szaliczka poprawianiu. Fakt, że wraca, może świadczyć o mojej własnej obsesji na tym punkcie: jest we mnie, osobie roztargnionej i niepanującej nad bałaganem, podziw dla tych wszystkich rąk, co pieczołowicie, w spokojny i celowy sposób[3] składają ściereczki i sweterki, podziw, pod którym kryje się zapewne tęsknota za równo poukładanym życiem, zwłaszcza tym umysłowym, czyli za dyscypliną intelektualną.  Zanim osiągnę własną, lubuję się w cudzej, a doświadczeń wartych opisania dostarcza mi w tej dziedzinie „Co w mowie piszczy”. W każdej audio-refleksji wygłaszanej w ramach tej audycji Katarzyna Kłosińska mówi tak, jakby pisała: wypowiedź jest dobrze zaplanowana, spójna: wewnątrz każdego akapitu i w sposób logiczny łącząca poszczególne części w jedną całość; środki wyrazu dobrane są tak, aby uniknąć powtórzeń; a na końcu zawsze pojawia się zgrabna puenta.
Nie wykluczam, iż – a nawet przypuszczam, że jak najbardziej tak właśnie jest – Katarzyna Kłosińska mówi jakby pisała właśnie dlatego, że każdy taki słowny mini-felieton jest wcześniej przygotowany pisemnie, dopracowany i wielokrotnie poprawiony, a nagranie jest z tzw. „puszki”: zarejestrowane nie „na żywo” – gdzie trema wygrywa czasem z pieczołowitością wypowiedzi – ale na długo przed programem i po prostu odtwarzane na antenie. Fakt ten nie zmienia mojego zachwytu dla pieczołowitości wypowiedzi Kłosińskiej. Skłania mnie natomiast do refleksji nad rolą pisania w pięknym mówieniu. Jeśli bowiem chce się zabłysnąć oratorsko – również publicznie – trzeba pisać.
Dobry mówca musi oczywiście posiąść wiele innych umiejętności składowych. Oprócz tego, że pożądanym jest, aby – przede wszystkim, jak sądzę – miał coś ciekawego do powiedzenia, powinien: umieć uporać się z tremą; mieć jakie takie pojęcia o zasadach emisji głosu; panować nad przykrymi dla ucha manieryzmami, takimi dość powszechne y-kanie (lub a-kanie u tych, którzy udają anglojęzycznych); dużo czytać, bogacąc swoje zasoby językowe; etc. Niemniej, powinien również (o czym była mowa wyżej) dużo pisać, bo to pisanie właśnie ma szansę przydać pieczołowitości (ale też i płynności, i swady) temu, co mówimy.  
Rola pisania jest nie do ocenienia w porządkowaniu myśli, ponieważ – przeciwieństwie do popisów oratorskich, które odbywać się muszą w czasie rzeczywistym – praca pióra nie poddaje się presji czasu i ograniczonych zasobów poznawczych. Dzięki temu możemy naszym myślom dać próbę głosu; wsłuchać się, bez pośpiechu, w ich brzmienie; obrócić każdą myśl w palcach naszego umysłu, odłożyć na chwilę, dotknąć poznawczo innej myśli i – jeśli chcemy – wrócić do tej pierwszej. Możemy te myśli łączyć i rozłączać; i jeszcze doszlifować, tym razem w tandemie. Możemy także nadać naszym refleksjom odpowiednią formę; popracować nad formy tej kunsztem; wyrugować niedoskonałości brzmienia. Praca na obu poziomach pieczołowitości – tym związanym z treścią i tym odpowiedzialnym za formę – służy nam jako mówcom. Nasze myśli nabierają kształtu, zapisane stają się lepiej uchwytne, a dopracowana forma zapada w pamięć, bo litera scripta manet. Mówiąc o formie mam na myśli tak skalę mikro – wyrażenia rzadko używane, a przywołane na papier i w ten sposób utrwalone jako środek wyrazu pewnej konkretnej myśli – jak i poziom makro – strukturę całej wypowiedzi, środki stylistyczne, używane do jej porządkowania wewnętrznego oraz do łączenia tego, co już było z ciągiem dalszym; wyrażenia, struktury i łączniki stylistyczne, które – zapisane – zapadają nam w pamięć.
Dlatego piszmy jak najwięcej, abyśmy mogli zawsze powiedzieć to co chcemy i jak chcemy. Jak Katarzyna Kłosińska, której felietony o języku gorąco polecam.


[1] Blog o języku prof. Jerzego Bralczyka do pooglądania TUTAJ
[2] http://wyborcza.pl/1,75478,10261382,_Czy_mozna_juz_mowic_poszlem__.html; stamtąd też pochodzi zdjęcie.
[3] Moja matka, moja teściowa, Gosia, Gosia i Bożena – lubię patrzeć, jak składają.

Wpis dedykuję mojemu Synowi, który mówi, jakby pisał. W czasie rzeczywistym. ;-)

niedziela, 18 września 2011

Dlaczego nie chcę być filolożką

W języku znaczenie mają wszystkie jego formy, od pojedynczych morfemów do całych wypowiedzi. Oczywiście część form z czasem może zostać z pierwotnego sensu (sensów składowych) wybielona, jak polska piwnica (wcale już nie miejsce przechowywania piwa, w każdym razie nie wyłącznie) czy angielskie breakfast (że to złamanie [całonocnego] postu [break=złamać; fast=post] „przypomnieli sobie” czytelnicy George’a R.R. Martina), ale semantyka zdecydowanej większości struktur małych i dużych towarzyszy im, nawet jeśli wyczuwamy ją tylko podskórnie. 
Co oznacza owo podskórnie wyczuwanie znaczenia i kiedy mamy do czynienia z taką sytuacją, kiedy czujemy – raczej niż wiemy – semantykę formy?
W przypadku morfemów, które często występują zarówno w złożeniach jak samodzielnie (dotyczy morfemów leksykalnych), wyodrębnienie danej formy (nawet gdy występuje ona w złożeniu) jest dość proste, a jej połączenie ze znaczeniem – raczej nie budzi wątpliwości. Na przykład semantyka przyimka ­przy ­– który jest autonomicznym i dość popularnym słowem – towarzyszy mu we wszelkich prefiksalnych formacjach dewerbalnych czyli we wszystkich sytuacjach, kiedy przy- (przyrostek) przyłączamy do czasownika. Pisałam o tym w poprzednim eseju.
Prefiksy – właśnie ze względu na przyimkową proweniencję – są pod tym względem uprzywilejowane. Odrobinę inaczej rzecz ma się z przyrostkami, bo cząstki słowotwórcze biorące udział w formacjach sufiksalnych nie funkcjonują jako autonomiczne słowa. Są morfemami gramatycznymi słowotwórczymi[1], których zadania to: zmiana kategorii gramatycznej słowa (i, co za tym idzie, jego funkcji znaczeniowej); zdrobnienie lub zgrubienie; oraz różnego rodzaju nacechowanie. Dodatkowo, w przeciwieństwie do przedrostków, których liczba jest ograniczona i które dość łatwo usystematyzować na podstawie właściwych związków forma-znaczenie, przyrostki spełniające każde z wymienionych wyżej zadań są bardzo liczne i stosowane nieregularnie. Na przykład zdrobnienia – w tym nazwy istot młodych – tworzymy za pomocą cząstek -ik, -yk, -ek, -ak, -eczek, -aczek, -iczyk, -ulek, -inek, czy -ątko.  Sporo, nawet bez zdrobnień rodzaju żeńskiego, a do tego reguły, które rządzą doborem końcówki do konkretnego czasownika są skomplikowane i mają wyjątki, toteż przeciętny użytkownik języka kojarzy te morfemy raczej z faktycznym użyciem (konik/balonik/filmik, pajacyk/placyk/rydzyk, piesek/kotek/domek itd.) niż z konkretną zasadą gramatyczną. Właśnie nieumiejętność zwerbalizowania zasady rządzącej połączeniem forma-znaczenie – lub zwyczajnie jej brak – powodują, że przyrostek „ciągnie za sobą” znaczeniowo całą – większą lub mniejszą – grupę słów tworzonych z jego udziałem. Grupę, która jako pewien gestalt jest źródłem znaczenia przyrostka. A ponieważ gestalty odczuwamy raczej niż świadomie analizujemy i werbalizujemy, użyłam w odniesieniu do semantyki przyrostka określenia „podskórne” (bo nie-łatwo-uchwytne).
Przykładem (dość już leciwym, ale powszechnie znanym, toteż zacytuję) innowacji, przy której na pierwszy rzut ucha wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z neologizmem nacechowanym negatywnie, był słynny Dornowski wykształciuch. Wiemy, że to określenie pejoratywne, bo przywołuje, przez analogię, kłamczucha, flejtucha, pastucha, starucha czy komucha. Ktoś powie, że istnieje reguła mówiąca, że -uch to przyrostek stosowany w ekspresywach o zabarwieniu negatywnym. To prawda, ale przypadków użycia jest tak mało, że powinniśmy raczej mówić o wzorcu małego zasięgu, a nie o zasadzie gramatycznej. Poza tym możemy zapytać, negatywny, ale jak? I tu odpowiedź oparta jest już wyłącznie na znaczeniu cytowanych innych derywatów, bo w znaczeniu wykształciucha – wykształconego, a mimo to charakteryzującego się brakiem dbałości o wartości istotne dla polityka-słowodawcy – są i pastuch i flejtuch i staruch, których wyobrażamy sobie w stroju raczej niedbałym, i leniuch, który nie dba o nic, nie tylko o wygląd zewnętrzny. Na próbę zastanówmy się, co byłoby, gdyby cytowany polityk zdecydował się mówić o wykształciakach lub wykształcinach. Instynktownie (podskórnie?) czujemy, że pierwsze sugerowałoby plebejskie pochodzenie wykształconego lub jego cwaniactwo, a drugie jego mizerną kondycję (zapewne intelektualną). W pierwszym przypadku odczytujemy znaczenie neologizmu przez analogię do waciaka, Walendziaka czy Warszawiaka (nie wystarczy nam wiedza, że przyrostek –ak służy do mówienia z niechęcią o dziecku [dzieciak]); dla wykształciny, oprócz człowieczyny czy biedaczyny (współczucie), przywołamy chudzinę (niedobór) i dziecinę (zdrobnienie, często oznaczające protekcjonalny stosunek mówiącego).
Taka semantyka podskórna idąca za przyrostkiem sprawia, że – mimo przekonania, iż należy walczyć z wszelkimi przejawami dyskryminacji, również w języku – nie dam się przekonać do derywacji sufiksalnej dla żeńskich odpowiedników zawodów i funkcji. Po pierwsze, wszelkie popularyzowane ostatnio -k-pochodne – filolożka, psycholożka, adwokatka, kierowniczka itd. – nieodparcie sugerują deminutywa i, co za tym idzie, tworzą wrażenie, że określane przez nie osoby są małe i że można je potraktować z góry (Ludwiku Dornie, Sabo i wy, siostry-feministki, nie idźcie tą drogą). Do tego wszystkiego dochodzą analogie oparte na paronomazji lub warunkowane przez związki frazeologiczne, w które wchodzą słowa. W efekcie  filolożka i psycholożka nieodparcie kojarzą mi się z papużką, przywodząc na myśl ptasi móżdżek, a kierowniczka, przez popularność użycia w pewnym określonym kontekście, będzie zawsze z mięsnego. Dlatego właśnie – uciekając przed semantyką przyrostków, które mogą wiele – wolę formant paradygmatyczny (O zabranie głosu poproszono obecną na sali dyrektor instytutu), gdzie płeć osoby, o której mowa jest sygnalizowana, ale wyłącznie nieodmiennością opisującego ją rzeczownika.


[1] W odróżnieniu od morfemów gramatycznych fleksyjnych, których zadaniem jest informowanie o funkcji składniowej tworzonego wyrazu.

środa, 7 września 2011

Potęga przedrostka

Pozycja, której chcę poświęcić dzisiejszy wpis ukazała się w kwietniu tego roku, więc trudno uznać, że temat jest pierwszej aktualności. Niemniej, zagadnienie jest na tyle interesujące, że zdecydowałam się odkurzyć kwestię odłożoną ad acta z powodu urlopu. Słownik polszczyzny rzeczywistej[1] – bo to o nim mowa – jest dziełem zbiorowym[2], które wyszło spod pióra janKomunikanta czyli Michaela Fleischera, Michała Grecha, Piotra Fąki, Moniki Bednorz, Annette Siemes i Mariusza Wszołka. Dziełem poświęconym polskim wulgaryzmom.
Zanim przejdę do omówienia Słownika, muszę wyznać, że – podobnie jak w przypadku smutków polonistów (Czy język nas zasmuca – Kongres Języka Polskiego) – wulgaryzmy budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, jako osoba wychowywana przez matkę polonistkę w dużej kulturze języka (w domu rodzinnym zabronione było nawet eufemistyczne „kurczę”), odruchowo wzdragam się wobec większości przypadków użycia brzydkich słów[3]. Z drugiej strony, jako osoba, którą zachwyca język jako zjawisko, nie mogę wyjść z podziwu nad polszczyzną „rzeczywistą”: nad różnorodnością jej znaczeń i plastycznością poszczególnych słów. I myślę, że wulgaryzm jest jedną z lepszych wizytówek języka jako systemu, jego potęgi i urody. Widać to doskonale w Słowniku JanKomunikanta.
–"Kurwa", "chuj", "jebać", "pierdolić", tymi słowami można powiedzieć już wszystko – stwierdza w wywiadzie dla Gazety Wyborczej jeden z autorów dzieła Piotr Fąka. To "wszystko w czterech słowach" wystarczyło na słownik, ponieważ badacze zidentyfikowali kilkaset lub nawet kilka tysięcy znaczeń 4 słów, użytych w różnych konfiguracjach i funkcjach językowych. Wymienione liczby brzmią imponująco. Niemniej, najbardziej zachwycająca jest odpowiedź na pytanie: Jak to możliwe? Jak możliwe jest wygenerowanie setek polisemicznych słów z czterech wulgarnych bezokoliczników? Odpowiedź ta brzmi: morfologia, ze szczególnym uwzględnieniem afiksacji.
Zachwytów nad słowotwórstwem było na łamach tego blogu bez liku. Rozważałam różnego rodzaju innowacje, słowotwórcze kontaminacje i siłę wzorców deklinacyjnych/koniugacyjnych w kodowaniu i odczytywaniu znaczeń. Dziś pora na „p jak przedrostek”,  zachwyt, w którym nie jestem osamotniona. W książce Laury Sokol-Klos p.t.: Shortcut to Poland – której autorka, Amerykanka w Polsce, prowadzi nas po drogach i bezdrożach egzotycznych dla siebie języka i kultury – jeden z rozdziałów stanowi apoteozę polskiego przedrostka. „Polszczyzna doczepia przyrostki do wszystkiego, z wyjątkiem może mebli”, pisze Sokol-Klos i zaraz przyznaje, z pokorą i admiracją, że, jeśli mowa o języku „rzeczywistym”, to polski przedrostek sprawia, iż angielskie f***, choć samo elastyczne i z dużym słowotwórczym potencjałem, może polskim wulgaryzmom buty czyścić.
Skąd bierze się potęga przedrostka? Nie bez znaczenia jest fakt, że polskie przedrostki – w-, na-, pod-, za-, od-, do-, i inne – są formalnymi odpowiednikami przyimków i, w związku z tym, dziedziczą ich bogate i różnorodne znaczenia[4]. Dla przykładu, prefiksalne formacje dewerbalne, czyli czasowniki utworzone od form podstawowych za pomocą przedrostków, będą miały dodane (do semantyki podstawy) następujące, od tych przyimków pochodzące, znaczenia (wybór, za Przybylską 2006):
DO- → zbliżenie do x; zakończenie czynności; czynność dodatkową
NA- → działanie na powierzchnię x; ruch w nieokreślonym bliżej kierunku; intensywność czynności; znaczenie ilościowe; napełnienie; nasycenie;  ruch do wnętrza
POD(E)- → zbliżenie do lokalizatora x;  małą efektywność akcji;  działanie pod powierzchnią x;  znaczenie: ‘skłonić kogoś do czegoś, podporządkować sobie kogoś, zrobić coś ukradkiem’; ruch do góry
ZA- → zbliżenie do x; znaczenie: ‘zakryć, zapełnić, zasłonić, zatkać czymś’;  początek czynności;  akcja momentalna; intensywność akcji; znaczenie: ‘zabić, zamordować, zniszczyć’; znaczenie: końcowa faza akcja, skutek

W efekcie, np. wychodząc od jednego tylko słowa pierdolić otrzymamy to, czym zachwyca się Amerykanka w Polsce: zapierdolić = ukraść; podpierdolić = ukraść podstępnie; napierdolić (ziemniaków) = nałożyć czegoś (na talerz) ponad miarę czy napierdolić farmazonów = naopowiadać do znudzenia (ilością farmazonów)

Oczywiście swoją semantykę mają także przyrostki … Ale o nich w zupełnie innym wpisie.


[1] JanKomunikant, Słownik polszczyzny rzeczywistej, Primum Verbum, Łódź 2011 
[3] większości – nie wszystkich – ponieważ są ludzie, w których ustach wulgaryzmy brzmią uroczo (uściski dla Tomaszka).
[4] Semantyka polskich przyimków i prefiksów jest dość dobrze zbadana i opisana, między innymi przez Renatę Przybylską w następujących książkach: Polisemia przyimków polskich w świetle semantyki kognitywnej . Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych "Universitas", 2002. oraz Schematy wyobrażeniowe a semantyka polskich prefiksów czasownikowych do-, od-, prze-, roz-, u. Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych "Universitas",  2006.