niedziela, 23 października 2011

Twożywo językowe

Twożywo, dawniej Pinokio, powstało w 1995 roku i – jak czytamy na stronie grupy – specjalizuje się w muralach, billboardach, plakatach, naklejkach, projektach netartowych i felietonach w prasie. Od 1998 roku Grupa Twożywo to Mariusz Libel i Krzysztof Sidorek; od zawsze Grupa Twożywo to grafonomicznie (graficznie i fonologicznie zarazem) ulokowane gry słowne: świetne grafiki, często oparte na paranomazjach, nierzadko w przewrotny sposób odwołujące się do politycznego i społecznego pustosłowia, które, bez Twożywa, bezmyślnie (two)żulibyśmy, zamiast – jak teraz, dzięki niemu – na nowo interpretować rzeczywistość. 
Właściwie esej o Twożywie musiałby powtórzyć wiele wątków, które już przewinęły się przez łamy tego blogu. Po pierwsze należałoby wrócić do semantycznych skoków pomiędzy elementami podobnymi formalnie a – pozornie – niepowiązanymi znaczeniowo. W efekcie takich ewolucji, elementy o których mowa wydobywają z siebie nawzajem nieodkrytą dotąd treść. Oznacza to rewizytę w semantycznym limbo (kolejny opisany wcześniej fenomen), którego doświadczamy nie tyle skacząc z kamienia na kamień w poprzek rzeki skojarzeń, ile wahadłowym ruchem poruszając się między nimi, to tu, to tam, za-każdym-razem odkrywając nowy półcień ćwirćznaczenia każdego z nich, zawieszenie pośród wszystkich tych interpretacji jednocześnie i  kontemplowanie ich syn-estetyki. Fakt, iż Twożywu przypisuje się również autorstwo Vlepek, których pierwszymi autorami byli lubujący się w opisanych wyżej zestawieniach dadaiści, jest tu znakomitym dopełnieniem obrazu. Idąc za poznawczym ciosem, otrzemy się o blending (amalgamat pojęciowy), bo efekt, jaki ostatecznie każda grafonomika wywiera na odbiorcy to summa wrażeń cząstkowych, z ocierania się o poszczególne elementy pochodzących, scalonych w impresję końcową, którą da się do pewnego stopnia analizować, ale która pozostawia po sobie, jak osad, pewną dozę wittgensteinowskiego patrzę-nie-myślę; nie przypadkiem blendem – formalnym i pojęciowym – jest sama nazwa grupy. Wszystko to sprawia, że każda praca Twożywa jest jak wierzchołek góry lodowej – minimalistyczny w sumie bodziec do głębi przemyśleń – a przez to stanowi najlepszą wizytówkę języka i, de facto, jego apoteozę.

Moje prywatne nominacje do Zachwytów dla Twożywa:
·         Gwarszawa szum wrzawa, za kompozycję niewiele-powiedziałem-a-tak-wiele-powiedziałem; i za elementy parajęzykowo-projęzykowe:


·          Dźwjęk buduje atmosferę, za atmosferę, za dźwig, za jęk, za budowę – wszystko w jednym:
·         Tramwaje, za tramatopeje, tramwajową traumą treściwe:
·         oraz Grand Prix dla Ucz, za schematyczne, acz pełne treści poUCZenie, czym być powinna – i czym nie – edukacja:

sobota, 22 października 2011

Skąd się biorą słowa

Esej będący próbą odpowiedzi na postawione w tytule pytanie należy do kategorii „za ciosem”. Inspiracją dla niego stała się bohaterka wpisu poprzedniego – Katarzyna Kłosińska – a raczej książka jej autorstwa pod tytułem, jak w nagłówku.
Skąd się biorą słowa to zbiór krótkich felietonów, publikowany oryginalnie w III programie Polskiego Radia, który z czasem ukazał się drukiem. Całość – o znamiennej organizacji prezentowanego materiału: pochodzenie słów wyjaśnia Autorka w porządku od stworzenia świata poprzez ludzkie dole i niedole, do spraw najmniejszych – opowiada o pochodzeniu i semantycznej ewolucji słów. W dużym skrócie: dziedziczymy je z języków-przodków, z praindoeuropejskiego, prasłowiańskiego, greki lub łaciny; rozszerzamy i zawężamy istniejące znaczenia; pożyczamy: z innych języków lub – przy określeniach przedmiotów, zjawisk i osób – od twórców/producentów tych pierwszych, odkrywców tych drugich czy postaci literackich posiadających pewne cechy tych ostatnich; w końcu słowa tworzymy, rzadko od zera, a częściej z istniejących prefabrykatów.
Słowa z pierwszej kategorii – te po wspólnych z innymi językami przodkach – rozpoznajemy po podobieństwie rodzinnym. Należą do nich na przykład rzeka (oraz river, rivière, rivus; wszystkie pochodzące od praindoeuropejskiego rdzenia *ri oznaczającego płynąć, bo wszak panta rei) czy brat i siostra (też praindoeuropejskie i też widoczne w innych językach, nawet tych od polskiego odległych[1]). Z kolei najciekawsze rozszerzone/zawężone znaczenia opisane przez Kłosińską to: kochać, którego przodek znaczył dotykać; piwo, które początkowo znaczyło coś (=cokolwiek) do picia; czy pochodząca od piwa piwnica, oryginalnie służąca do przechowywania wyłącznie gorzelnianych produktów. Do tej samej kategorii dopiszę wstyd, którego znaczenie musiało być przedmiotem wielu drobnych przesunięć semantycznych, bo jest to – jak pisze Kłosińska – słowo pochodzące z tego samego rdzenia co stygnąć. Oznacza to, iż uczucie zażenowania doświadczane przez naszych przodków musiało być nieco odmiennej natury niż to, które każe nam dziś płonąć/palić się czy spiekać raka. Interesującym zjawiskiem są też tzw. dublety: dwa podobne formalnie słowa na określenie tego samego zjawiska. Takie dwojaki oszczędna polszczyzna dwojako zagospodarowywała – jedna forma zostawała „przy swoim”, druga przesuwała się znaczeniowo, jak w przypadku pękać/ pukać (początkowo oba znaczył pękać) czy chęć/chuć (oba oryginalnie neutralne znaczeniowo). Innego rodzaju dublety to słowa podobnie brzmiące a odmienne znaczeniowo – na przykład skrowny (=cichy) i  skromny (=osobny) – z których jedno z czasem wyszło z użycia, oddając drugiemu swoje znaczenie. W kategorii trzeciej – zapożyczeń – za jedno z ciekawszych uznałam gmach, ze względu na interesującą drogę semantycznych zmian, jaką pokonał: tak samo jak polski pokój, niemiecki Gemach ewoluował od spokoju do miejsca gdzie można spokojnie odpocząć. Pożyczony, zaczął karierę w polszczyźnie od określania kondygnacji, aż stał się określeniem na budynek o wielu kondygnacjach. Intrygujące pożyczki nawiązujące do twórców, producentów, postaci literackich to: gadżet od Gautiera Gageta, twórcy pamiątkowej wieży Eiffle’a; nikotyna  od francuskiego dyplomaty i propagatora palenia Jeana Nicota, lowelas od Roberta Lovelace’a, bohatera Samuela Richardsona; czy dzierżymorda z Gogola.
Ostatnią grupę – słowa, które tworzymy łącząc elementy istniejące autonomicznie – zostawiłam na koniec, ponieważ powstały one na drodze bardzo zajmującego procesu językowego, który chcę opisać szerzej. Leksykalizacja, bo o niej mowa, jest przykładem zmiany w języku, w wyniku której zanika łączność semantyczna między słowem lub całym wyrażeniem (najczęściej idiomem) a znaczeniami jego morfemów/słów składowych (w efekcie np.: słowo narzeczony traktujemy jako rzeczownik, a nie jako imiesłów i  nie łączymy jego znaczenia ze słowem obiecany, przyrzeczony, na które wskazuje rdzeń świadczący o pochodzeniu narzeczonego - i przyrzeczonego - od czasownika rzec). W takich przypadkach odpowiedź na pytanie „Skąd się biorą słowa” często wymaga procesu odwrotnego od tego, który słowo uformował, czyli deleksykalizacji. Przykładów dociekań etymologicznych tego typu jest u Katarzyny Kłosińskiej wiele. Na przykład, dowiadujemy się, że morfologicznie słowo popiół to „pochodzący ze spalania”, bo będący połączeniem przedrostka po- z morfemem ­pel, oznaczającym palić. Z kolei wspaniały wyderywowało od rzeczownika pan, poprzez czasownik panieć (=stawać się jak pan), aż do opatrzonego przedrostkiem imiesłowu wspaniały.  Powoli zaś to oryginalnie „według woli” (z założeniem, że wszyscy wolimy bez presji, bez pośpiechu).
Deleksykalizacja, dotycząca słów lub całych, często idiomatycznych, wyrażeń jest nie tylko sposobem odczytywania znaczeń, ale też źródłem humoru, toteż wiele przykładów znajdziemy w kabarecie i w reklamie (ostatnio popularna: SIŁA ODRUCHU > SIŁA OD RUCHU), gdzie celem jest rozbawienie czy zaintrygowanie odbiorcy. Warto wspomnieć również, że czasem – we wspomnianych wyżej obszarach aktywności językowej oraz, a może przede wszystkim, w poezji – mamy do czynienia z deleksykalizacją fałszywą, która jest grą słów stanowiącą popis możliwości nadawcy służącą przyjemności intelektualnej odbiorcy, ze szczególnym uwzględnieniem świeżego spojrzenia na język, jego formy i ich znaczenie, a także na nadawanie tym znaczeń nowych, niewyświechtanych odcieni. Ze szczególnie udanych przykładów przychodzi do głowy Barańczaka „że to nami, / żetonami, gra się w tę grę”[2], gry słowne poetów-lingwistów (do poczytania w jednym z wcześniejszych wpisów) oraz fałszywa deleksykalizacja angielskiego intimidating (rodowód: timid = potulny → intimidate = onieśmielić → intimidating = onieśmielający) jako intimi (od intimate = intymny) plus dating (= randkowanie), która semantycznie gładko wpada w ucho każdemu, kto wie, jak onieśmielające bywają intymne spotkania. Autorem przytoczonej pseudo-deleksykalizacji jest mój wybitny kolega Przemek, którego wyczyn, obok ksiązki Katarzyny Kłosińskiej, stał się bodźcem do zaprezentowanej wyżej refleksji o języku.


[1] ang.: brother and sister; niem.: Bruder und Schwester
[2] Stanisław Barańczak, Co jest grane (w: Ja wiem, że to niesłuszne. Paryż, 1977)