wtorek, 17 stycznia 2012

Przez matową szybę języka obcego

          Pisząc o Johnie Humphrysie i jego niechęci do klisz i zwrotów utartych, wspomniałam o dylemacie, wobec jakiego staje niechętny językowym prefabrykatom we własnym języku ojczystym użytkownik języka obcego.  Sugerowałam, że wobec niedostatecznej znajomości języka poznawanego w sposób daleki od naturalnego – a jest to udziałem znacznej większości tych, którzy edukują się językowo w szkole – kod taki jest trochę jak matowa szyba: czasem trudno za pośrednictwem jego form dotrzeć do semantycznego sedna. Dzieje się tak dlatego, że – mimo dość sprawnego kodowania forma-znaczenie, zwłaszcza w przypadku użycia typowego (pierwsze znaczenia słów w słowniku) – często brakuje nam (zaawansowanym nawet użytkownikom) bogactwa konotacji (skojarzeń) użytkownika rodzimego, które jest efektem niezliczonych spotkań z formami językowymi w różnych kontekstach sytuacyjnych; innymi słowy, brakuje nam naturalnego dorastania (poznawczego) w danym języku.
          Spłycenie przetwarzania semantycznego, o którym mowa jest bardzo ważnym minusem używania języka obcego. Niemniej, matowa szyba ma i swoje zalety, z których podstawową jest fakt, iż język obcy wymusza / narzuca / gwarantuje emocjonalny dystans. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy – bezskutecznie, jak mniemam, na podstawie własnych doświadczeń – próbowali poprawnie posługiwać się obcym językiem w skrajnej irytacji. Dystans, o którym mowa objawia się między innymi w (przeważnie bezkarnym, gdyż nie budzącym zażenowania i częściowo jedynie nacechowanym emocjonalnie) przeklinaniu w obcych językach. Wynika to z faktu, iż – na skutek różnic w rozwoju językowym, o których wyżej – w języku ojczystym klnie z nami najstarsza, emocjonalna część mózgu (układ limbiczny); w języku obcym natomiast wulgaryzmy podrzuca nam nasza racjonalna kora mózgowa . Jednak nie tylko i nie przede wszystkim o obcojęzycznym wulgaryzowaniu będzie tu mowa. Chcę skoncentrować się raczej na chowaniu się za matową szybę języka obcego – o ile zna się go w stopniu zaawansowanym, lub przynajmniej średnim – w sytuacjach, kiedy potrzebujemy dodatkowej ochrony w kontaktach z innymi ludźmi. Czyli w sytuacjach potencjalnego konfliktu, czy choćby dyskomfortu wynikającego z przekraczanie pewnych granic interakcji.
          Refleksja ta przyszła mi do głowy podczas jednej z moich długich podróży do pracy, podczas której planowałam reprymendę (zasłużoną, a jakże), której adresatami mieli być moi studenci. Zauważyłam, że układając sobie w myślach to, co im powiem, przeplatam języki polski i angielski. Najprostsze wyjaśnienie takich zabiegów byłoby następujące: jako osoba (w zasadzie, choć w sposób daleki od zrównoważonego) dwujęzyczna, uprawiałam tzw. przeskakiwanie między kodami (ang. code switching), wynikające z faktu, że niektóre wyrażenia i zwroty mózg podrzucał mi szybciej w języku ojczystym, a inne – w dobrze znanym obcym. Jest w tym pewnie ułamek prawdy, choć więcej prawdy leży gdzie indziej: przeważająca ilość moich anglojęzycznych wtrętów dotyczyła uwag o dużym ładunku negatywnych emocji czyli, krótko mówiąc, fragmentów wypowiedzi, w których chciałam być szczególnie bezpośrednia i surowa. No właśnie – chciałam, czy wręcz przeciwnie? Może raczej nie chciałam, skoro używałam do ich wyrażenia języka obcego, którego matowa szyba mogła (a może miała?) tę bezpośredniość i surowość nieco przytępić … Podobne przymatowienia zdarzają się nam (anglistom, co wiem z kontaktów z kolegami po fachu; ale pewnie podobnie jest wśród innych filologów) i w sytuacjach odwrotnych, gdy kierujemy do kogoś ciepłe, pełne pozytywnych uczuć słowa; albo gdy przeklinamy (kogoś; coś – w słowach uznawanych za niecenzuralne ).
          Wszystkie opisane wyżej sytuacje (i inne tego typu, o których nie wspominam, a które czytelnik może znać z autopsji) łączy jedno: jak już sygnalizowałam, w grę wchodzą emocje, z którymi każdy człowiek – może poza ekshibicjonistami – obnosi się raczej ostrożnie, obawiając się nadmiernego odsłonięcia swoich słabych punktów i wiążącego się z tym niebezpieczeństwa demaskacji, kompromitacji albo zranienia drugiej osoby i / lub przez drugą osobę. O wszystkich tych lękach ludzkich pisałam w eseju o kulturze dyskusji, ze szczególnym uwzględnieniem twarzy i zabiegów mających na celu jej ochronę. Wśród zabiegów takich wymieniłam unikanie tematów niezręcznych, konfliktotórczych, w tym tabu czy kwestii, których omawianie stanowić mogłoby atak na wartości wyznawane przez współrozmówcę. Była również mowa o konieczności ochrony twarzy w sytuacjach obdarowywania innych czy to dobrami materialnymi czy – dobrym lub niedobrym – słowem (komplementy / obelgi) oraz o darów takich przyjmowaniu. Oprócz zachowań dotyczących treści wypowiedzi, wspominałam o pewnych czysto formalnych językowych sposobach ochrony twarzy, w tym o częstym w naszych rozmowach uciekaniu od bezpośrednich aktów mownych w kierunku wypowiedzeń, z których w razie czego można wycofać się bez utraty twarzy (Pies jest głodny zamiast Nakarm psa!); a także o odpowiednim doborze słów czy konstrukcji składniowych (Nie napiłabyś się kawy? zamiast Napijmy się kawy).
          Podobną – nazwijmy ją pośredniczącą –  funkcję może spełniać język, którego znaczenia i związane z nimi emocje są nam nie w pełni dostępne. Nam i naszym rozmówcom. Mowa tu oczywiście o języku obcym i jego semantycznej matowości. Zawsze wtedy możemy oszukiwać – się i tych, z którymi rozmawiamy – że tak naprawdę nie powiedzieliśmy tego, co powiedzieliśmy.

wtorek, 10 stycznia 2012

Pergaminowe skrzydła języka. Książki – twierdze

           W ostatnich latach wiele badań z zakresu językoznawstwa stosowanego koncentruje się na roli pamięci roboczej w przetwarzaniu języka. Mówi się o tej pamięci – w tym kontekście, choć nie tylko – używając metafory stanowiska pracy (ang. worktable). Jest to przenośnia o tyle trafna, iż łatwo wyobrazić sobie mówiącego lub słuchającego jako osobę pracującą, np. przy biurku, nad konkretnym nowym zadaniem (na poziomie dosłownym będzie to jakiś komunikat, ustny lub pisemny), przy użyciu z dostępnych źródeł i  narzędzi (w naszym przypadku językowe zasoby pamięci długotrwałej plus pewnego rodzaju mechanizm obróbki składniowej). W sytuacji przenośnej – na metaforycznym stanowisku pracy – takie zasoby i  mechanizmy możemy sobie wyobrazić jako książki na półkach oraz zawartość twardego dysku i sieci dostępną za pośrednictwem stojącego na biurku komputera; wszystko to oczywiście w połączeniu z różnymi strategiami wyszukiwania i narzędziami do tego służącymi, realnymi i wirtualnymi. O powodzeniu przedsięwzięcia (oddaniu lub zrozumieniu znaczenia wypowiedzi) zadecydują dwa czynniki: szybkość przeprowadzanych operacji i  zręczność, z jaką panujemy – w czasie rzeczywistym – nad ogromem materiału, i tego nowego i tego, który pochodzi z dotychczas zgromadzonych zasobów.

          Rozumując w obrębie tej samej przenośni, dość łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której nasze stanowisko pracy utonie w chaosie nadmiaru – książek, notatek, plików czy otwartych kart stron internetowych – do tego stopnia, iż praca nad aktualnym zadaniem okaże się niemożliwa. Na rozważanym tu poziomie dosłownym dzieje się tak wtedy, gdy poruszamy się językowo po terenie nowym lub słabo znanym: na przykład, przetwarzamy komunikat językowy o wysokim poziomie trudności, językowej i/lub poznawczej, i – w związku z tym – sięgamy do naszych dotychczasowych zasobów trochę na chybił-trafił, bez selekcji, w nadmiarze. Inaczej rzecz ma się oczywiście, gdy „obróbce” poddawane są treści dobrze zapoznane: wtedy szybko, odruchowo nawet, trafiamy do źródeł właściwych: sprawdzonych wielokrotnie, więc dobrze znanych i  z łatwością lokalizowanych. W związku z ostatnią obserwacją, dobrze uzasadniony wydaje się jeden z nowszych modeli pamięci roboczej (por. np. Miyake, A. and P. Shah [eds]. 1999. Models of working memory: Mechanisms of active maintenance and executive control. Cambridge: Cambridge University Press), w którym opisuje się ją jako wzorce aktywacji neuronowej. W świetle tego modelu, przy wykonywaniu zadań znanych nasze szare komórki iskrzą w pewnych stałych podzespołach, pobudzając się nawzajem do działania wzdłuż szlaków połączeń synaptycznych, które zostały utrwalone na skutek wielokrotnych powtórzeń pewnych wzorców aktywacji. Co oczywiste, wszelkie nowe dane lub ich konfiguracje nie mają szans na taką utartą ścieżkę trafić, przez co ich przetwarzanie jest dużo wolniejsze i wymaga większego wysiłku.  Wracając na grunt rozważań o języku, możemy w świetle powyższego powiedzieć, że po wszystkich dyskursach znajomych – zbudowanych ze zwrotów utartych, bazujących na popularnych kliszach – będziemy poruszać się z łatwością, mknąc, a nawet ślizgając się po tych dobrze wytyczonych neuronowych szlakach; natomiast każdy tekst, który wymyka się pewnym prostym schematom, zmusi nas do wysiłku większego, ponieważ nie pozwoli na wspomnianą wyżej językową ślizgawkę.
          Powyższe rozważania na temat pamięci roboczej i specyfiki jej działania – które interesują mnie bardzo jako dydaktyka języka obcego – wróciły do mnie w sposób dość nieoczekiwany, w efekcie bardzo niezwykłej lektury. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam nad książką Teodora Parnickiego Sam wyjdę bezbronny. Przyczynkiem do wspomnianej refleksji stał się język książki, który – z powodu bardzo długich zdań, często o nietypowej dla współczesnej polszczyzny składni (szyk zdania) oraz licznych, bardzo obszernych wtrąceń w nawiasach –  był ogromnym wyzwaniem dla mojej pamięci roboczej, zwłaszcza na początku lektury – przyznaję, że już dawno nie czułam się tak intelektualnie sponiewierana; polecam lekturę wspomnianej książki jako formę gimnastykę mentalnej dla skuteczniejszego przetwarzania języka. Powyższe piszę z pełną świadomością, że rekomendacja dzieła Parnickiego wyłącznie jako umysłowego sparringu jest wysoce niestosowna. Nie jest to bynajmniej moim zamiarem. Chcę wyjść od specyfiki działania pamięci roboczej – ze szczególnym uwzględnieniem ślizgania się po pewnych utrwalonych wzorcach aktywacji – w kierunku refleksji nad jakością doznań estetycznych czy w ogóle życia intelektualnego jako takiego, które coraz częściej oferuje nam współczesny język, także – niestety – w różnych formach literackich dla umysłowych ślizgaczy. Mówię tu o dyskursach, w tym książkach, po których poruszamy się stale po tych samych torach myślowych, przetwarzając intelektualną papkę wielokrotnie już przeżutą językowo, a przez to ubogą intelektualnie, bo do jakich-że głębokich refleksji może nas inspirować język, który wymaga od nas półprzetwarzania półsłówek podanych w zestawach na wynos dla półgłówków. Na tym tle książka Parnickiego, poprzez wymagania, jakie stawia czytelnikowi, dzięki językowi, którego nie da się rozumieć mimochodem, wymusza aktywność, którą nazwałabym czytaniem w pełnym zanurzeniu. Lektura taka oznacza głębokie – w przeciwieństwie do tego zwykłego, codziennego, powierzchownego – przetwarzanie języka, które owocuje bogactwem znaczeń i wiążącymi się z tym niezwykłymi doznaniami intelektualnymi. Jednocześnie ma się jednak i inne – wiążące się z głębią przetwarzania –  wrażenie: wchodząc w język powieści dalej i dalej, docieramy do miejsc, w których zaciszu możemy się czuć całkowicie bezpieczni.  Dzieje się tak, ponieważ Sam wyjdę bezbronny – i pewnie jeszcze inne powieści Parnickiego, po które kiedyś na pewno sięgnę – to książki-twierdze , które chronią nas przed światem intelektualnej miałkości, w której panoszą się słowa-zombie i zastępy ich demiurgów. Tym bardziej, że język, na którego pergaminowych skrzydłach powieść nas niesie jest zachwycający (co widać "na załączonych obrazkach") do tego stopnia, iż ma się uczucie odświętności - ot, jak picie herbaty (lub kawy, quod libet) z cienkiej porcelany.
 

Wpis dedukuję Tomkowi Markiewce, w podziękowaniu za te pergaminowe skrzydła – dosłownie i w przenośni.