wtorek, 10 stycznia 2012

Pergaminowe skrzydła języka. Książki – twierdze

           W ostatnich latach wiele badań z zakresu językoznawstwa stosowanego koncentruje się na roli pamięci roboczej w przetwarzaniu języka. Mówi się o tej pamięci – w tym kontekście, choć nie tylko – używając metafory stanowiska pracy (ang. worktable). Jest to przenośnia o tyle trafna, iż łatwo wyobrazić sobie mówiącego lub słuchającego jako osobę pracującą, np. przy biurku, nad konkretnym nowym zadaniem (na poziomie dosłownym będzie to jakiś komunikat, ustny lub pisemny), przy użyciu z dostępnych źródeł i  narzędzi (w naszym przypadku językowe zasoby pamięci długotrwałej plus pewnego rodzaju mechanizm obróbki składniowej). W sytuacji przenośnej – na metaforycznym stanowisku pracy – takie zasoby i  mechanizmy możemy sobie wyobrazić jako książki na półkach oraz zawartość twardego dysku i sieci dostępną za pośrednictwem stojącego na biurku komputera; wszystko to oczywiście w połączeniu z różnymi strategiami wyszukiwania i narzędziami do tego służącymi, realnymi i wirtualnymi. O powodzeniu przedsięwzięcia (oddaniu lub zrozumieniu znaczenia wypowiedzi) zadecydują dwa czynniki: szybkość przeprowadzanych operacji i  zręczność, z jaką panujemy – w czasie rzeczywistym – nad ogromem materiału, i tego nowego i tego, który pochodzi z dotychczas zgromadzonych zasobów.

          Rozumując w obrębie tej samej przenośni, dość łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której nasze stanowisko pracy utonie w chaosie nadmiaru – książek, notatek, plików czy otwartych kart stron internetowych – do tego stopnia, iż praca nad aktualnym zadaniem okaże się niemożliwa. Na rozważanym tu poziomie dosłownym dzieje się tak wtedy, gdy poruszamy się językowo po terenie nowym lub słabo znanym: na przykład, przetwarzamy komunikat językowy o wysokim poziomie trudności, językowej i/lub poznawczej, i – w związku z tym – sięgamy do naszych dotychczasowych zasobów trochę na chybił-trafił, bez selekcji, w nadmiarze. Inaczej rzecz ma się oczywiście, gdy „obróbce” poddawane są treści dobrze zapoznane: wtedy szybko, odruchowo nawet, trafiamy do źródeł właściwych: sprawdzonych wielokrotnie, więc dobrze znanych i  z łatwością lokalizowanych. W związku z ostatnią obserwacją, dobrze uzasadniony wydaje się jeden z nowszych modeli pamięci roboczej (por. np. Miyake, A. and P. Shah [eds]. 1999. Models of working memory: Mechanisms of active maintenance and executive control. Cambridge: Cambridge University Press), w którym opisuje się ją jako wzorce aktywacji neuronowej. W świetle tego modelu, przy wykonywaniu zadań znanych nasze szare komórki iskrzą w pewnych stałych podzespołach, pobudzając się nawzajem do działania wzdłuż szlaków połączeń synaptycznych, które zostały utrwalone na skutek wielokrotnych powtórzeń pewnych wzorców aktywacji. Co oczywiste, wszelkie nowe dane lub ich konfiguracje nie mają szans na taką utartą ścieżkę trafić, przez co ich przetwarzanie jest dużo wolniejsze i wymaga większego wysiłku.  Wracając na grunt rozważań o języku, możemy w świetle powyższego powiedzieć, że po wszystkich dyskursach znajomych – zbudowanych ze zwrotów utartych, bazujących na popularnych kliszach – będziemy poruszać się z łatwością, mknąc, a nawet ślizgając się po tych dobrze wytyczonych neuronowych szlakach; natomiast każdy tekst, który wymyka się pewnym prostym schematom, zmusi nas do wysiłku większego, ponieważ nie pozwoli na wspomnianą wyżej językową ślizgawkę.
          Powyższe rozważania na temat pamięci roboczej i specyfiki jej działania – które interesują mnie bardzo jako dydaktyka języka obcego – wróciły do mnie w sposób dość nieoczekiwany, w efekcie bardzo niezwykłej lektury. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam nad książką Teodora Parnickiego Sam wyjdę bezbronny. Przyczynkiem do wspomnianej refleksji stał się język książki, który – z powodu bardzo długich zdań, często o nietypowej dla współczesnej polszczyzny składni (szyk zdania) oraz licznych, bardzo obszernych wtrąceń w nawiasach –  był ogromnym wyzwaniem dla mojej pamięci roboczej, zwłaszcza na początku lektury – przyznaję, że już dawno nie czułam się tak intelektualnie sponiewierana; polecam lekturę wspomnianej książki jako formę gimnastykę mentalnej dla skuteczniejszego przetwarzania języka. Powyższe piszę z pełną świadomością, że rekomendacja dzieła Parnickiego wyłącznie jako umysłowego sparringu jest wysoce niestosowna. Nie jest to bynajmniej moim zamiarem. Chcę wyjść od specyfiki działania pamięci roboczej – ze szczególnym uwzględnieniem ślizgania się po pewnych utrwalonych wzorcach aktywacji – w kierunku refleksji nad jakością doznań estetycznych czy w ogóle życia intelektualnego jako takiego, które coraz częściej oferuje nam współczesny język, także – niestety – w różnych formach literackich dla umysłowych ślizgaczy. Mówię tu o dyskursach, w tym książkach, po których poruszamy się stale po tych samych torach myślowych, przetwarzając intelektualną papkę wielokrotnie już przeżutą językowo, a przez to ubogą intelektualnie, bo do jakich-że głębokich refleksji może nas inspirować język, który wymaga od nas półprzetwarzania półsłówek podanych w zestawach na wynos dla półgłówków. Na tym tle książka Parnickiego, poprzez wymagania, jakie stawia czytelnikowi, dzięki językowi, którego nie da się rozumieć mimochodem, wymusza aktywność, którą nazwałabym czytaniem w pełnym zanurzeniu. Lektura taka oznacza głębokie – w przeciwieństwie do tego zwykłego, codziennego, powierzchownego – przetwarzanie języka, które owocuje bogactwem znaczeń i wiążącymi się z tym niezwykłymi doznaniami intelektualnymi. Jednocześnie ma się jednak i inne – wiążące się z głębią przetwarzania –  wrażenie: wchodząc w język powieści dalej i dalej, docieramy do miejsc, w których zaciszu możemy się czuć całkowicie bezpieczni.  Dzieje się tak, ponieważ Sam wyjdę bezbronny – i pewnie jeszcze inne powieści Parnickiego, po które kiedyś na pewno sięgnę – to książki-twierdze , które chronią nas przed światem intelektualnej miałkości, w której panoszą się słowa-zombie i zastępy ich demiurgów. Tym bardziej, że język, na którego pergaminowych skrzydłach powieść nas niesie jest zachwycający (co widać "na załączonych obrazkach") do tego stopnia, iż ma się uczucie odświętności - ot, jak picie herbaty (lub kawy, quod libet) z cienkiej porcelany.
 

Wpis dedukuję Tomkowi Markiewce, w podziękowaniu za te pergaminowe skrzydła – dosłownie i w przenośni.

2 komentarze:

  1. "Z karafki napić się można, uścisnąwszy ja za szyjkę i przechyliwszy ku ustom, ale kto ze źródła pije, musi uklęknąć i pochylić czoło." ~ Cyprian Kamil Norwid

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba zostanę fanem tego bloga. Pozdrawiam.:)

    OdpowiedzUsuń