niedziela, 27 marca 2011

Pragmatyczna wartość karmienia psa

Przesiadywanie w czasie przerw w zajęciach w pokoju do pracy własnej/cichej – który na wyższej uczelni jest odpowiednikiem pokoju nauczycielskiego – bywa źródłem różnych ciekawych doświadczeń, również lingwistycznych. Jako że pokój taki, oprócz innych funkcji, ma i tę, iż jest miejscem dyżurów nauczycielskich, przesiadujący tam fascynat języka często bywa świadkiem następującego wydarzenia: do pokoju, gdzie znajdują się (najwyżej) 2-3 osoby, z których żadna nie jest dr. Szukanym, wchodzi student, grzecznie mówi „Dzień dobry” i pyta: „Czy jest dr Szukany?”; pyta, mimo, że dla każdej dobrze widzącej osoby oczywiste jest, że w pokoju dr. Szukanego NIE MA.
Sytuacja ta jest często przedmiotem złośliwości wygłaszanych pod adresem studenta-interesanta, jak już – a czasem zanim – zamkną się za nim drzwi. Docinki takie wynikają z faktu, iż w kontekście małego pokoju – w którym widać wszystkich obecnych i raczej wykluczamy, że ktoś  siedzi pod biurkiem lub w szafie – pytanie „Czy zastałem ...” wydaje się pozbawione sensu. Istnieje wprawdzie wąski margines sytuacji, w których student zwyczajnie nie wie, jak wygląda jego wykładowca (z powodów tak oczywistych, że nie zostaną one tu omówione), ale przeważnie nasz interesant wie, kogo szuka, widzi, że Szukanego nie ma, a mimo to pyta. Podobnym przypadkiem użycia językowego – podobnym, bo traktowanym jako bezsensowne i równie złośliwie komentowanym – jest pytanie: „Gdzie masz kosz na śmieci?” zadawane przez gościa gospodarzowi, u którego w domu gość chce pozbyć się jakiegoś odpadka. Przecież – mówią prześmiewcy – kosz na śmieci w większości mieszkań jest w kuchni pod zlewem, po co więc pytać „Gdzie ...?”.
W dzisiejszym wpisie zamierzam wystąpić w obronie jednych i drugich szukających, pokazując, że ich pytania wcale nie są pozbawione sensu. Najpierw jednak kilka słów o różnicy między tym, co mówimy a co naprawdę mówimy. Często zdarza się, że pytania, które zadajemy są naprawdę prośbami, prośby – oskarżeniami itd. Dzieje się tak, dlatego że wartość logiczna zdania nie zawsze przekłada się na jego wartość pragmatyczną. Czyli czym innym lokucja, a czym innym illokucja czy perlokucja.
Postaram się to wyjaśnić na przykładzie. Jeśli wypowiadam proste zdanie (lokucja), jak choćby Pies jest głodny, to moim zamiarem językowym (illokucja) czy oczekiwaną reakcją otoczenia (perlokucja) mogą być:
  • stwierdzenie faktu
  • prośba, by ktoś psa nakarmił
  • ostrzeżenie, że zabawa z psem może się źle skończyć, bo pies głodny to pies zły
  • skarga, że nikt się o tego psa nie troszczy (oprócz mnie)
  • zainicjowanie rozmowy/kłótni o tym/to, kto powinien karmić psa
  • przekazanie jakiejkolwiek informacji, która w moim idiolekcie – a najbliżsi powinni wiedzieć, o co mi chodzi – jest zakodowana za pomocą zdania Pies jest głodny.
Można zapytać, dlaczego my, ludzie, mówimy co innego niż mówimy. Powodów może być kilka, na przykład taki, że chcemy, aby ktoś domyślił się, o co nam chodzi, by pokazał, że zna nas na tyle, że potrafi odczytać nasze prawdziwe intencje. Przeważnie jednak naszym celem jest zachowanie twarzy, naszej lub współrozmówcy. Polecenie „Nakarm psa” może zostać zlekceważone i osoba je wydająca straci autorytet; pozostawione bez reakcji „pies jest głodny” niczyjej charyzmy nie obniża, bo zawsze można powiedzieć, że nie chodziło o polecenie, lecz o zwykły komunikat. Z tego samego powodu wiele pytań/próśb/propozycji zawiera w sobie przeczenie: „Nie poszlibyśmy do kina?”, „Nie zrobiłbyś porządku na biurku?”, „Nie napiłabyś się kawy?”.  Wszak, gdyby okazało się, że adresat tych wypowiedzi jest naszym zachętom nieprzychylny, zawsze możemy powiedzieć, iż od początku sami byliśmy im przeciwni lub wobec nich sceptyczni.
Z nakreślonej wyżej perspektywy, pytanie o kosz na śmieci przestaje brzmieć nonsensownie, ponieważ staje się oczywista jego wartość pragmatyczna – to nie jest pytanie, tylko prośba o pozwolenie na skorzystanie z domowego repozytorium odpadków – i jego rola w zachowaniu twarzy: szanujemy prywatność naszych gospodarzy i niewielu z nas pozwoli sobie na samodzielną eksplorację, zwłaszcza w miejscu tak prywatnym (i często nie-do-pokazywania) jak „w kuchni pod zlewem”. Odpowiednio zmienia się też wartość odpowiedzi, którą na nasze pytanie „Gdzie masz kosz na śmieci?” otrzymujemy: nie jest to informacja o, a pozwolenie na skorzystanie z. Podobnie ratowaniu twarzy ma też służyć pytanie „Czy jest dr Szukany”. Student wszedł, zakłócił mir pokoju wykładowców i ... ma po prostu powiedzieć „Dzień dobry”, odwrócić się i wyjść? Zachowanie takie byłoby zapewne odebrane jako dość nietypowe, na granicy afrontu (co może być ryzykowne, bo skąd student wie, z kim jeszcze z tego pokoju będzie kiedyś miał zajęcia?). Stąd też zapewne mniej nonszalanckie wydaje się bezsensowne z pozoru pytanie, jakie pada. Pytanie, które pragmatycznie nie jest pytaniem, ale ratującym twarz stwierdzeniem o treści: „Widzę, że dr. Szukanego tutaj nie ma, ale co ja właściwie mam powiedzieć, skoro już tutaj wszedłem”.

niedziela, 20 marca 2011

W połowie puste


puste

puste

puste

Miejsce na refleksję

puste




puste

puste
Dzisiejszy wpis – jak pokazuje jego tytuł i rozwiązanie formalne w pierwszej części – inspirowany jest najnowszą powieścią Łukasza Gorczycy i Łukasza Rondudy. W połowie puste[1], fabularyzowany życiorys awangardowego artysty Oskara Dawickiego, jest powieścią, której duża część (pierwsze 130 stron) składa się z zupełnie czystych kartek. Zabieg ten zastosowali autorzy, jak sądzę, z kilku powodów: by skłonić odbiorców do refleksji nad życiem i twórczością Dawickiego i do współtworzenia powieści poprzez wypełnienie pustych stron według uznania; a także jako pewną grę formalną, do której znajdujemy liczne nawiązania w tekście powieści. Nie zamierzam jednak angażować się w opowieść o wspomnianej książce, poprzestanę na zachęcie do jej lektury. Moim prawdziwym celem jest wykorzystanie ciekawych rozwiązań formalnych w niej zastosowanych jako punktu wyjścia do refleksji na rolą pustki/ciszy w komunikacji językowej.
Rolę ciszy w języku możemy rozumieć w tym sensie, że to, co rzeczywiście wyrażamy werbalnie jest często tylko namiastką tego, co mówimy faktycznie: między wierszami, czy za pomocą różnych środków stylistycznych lub zabiegów retorycznych. O tym, że język jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej, widomym znakiem niewidocznych przestrzeni mentalnych, które logos otwiera w umyśle mówiącego/słuchającego, pisałam już wcześniej. W efekcie w połowie pusty jest każdy tekst (z wyjątkiem może tekstów czysto użytkowych), w połowie, którą każdy z nas dopisuje sam (jak uważał Ingarden, o czym była mowa w jednym z wcześniejszych wpisów). Takie samodzielne wypełnianie niezapisanych stron treścią można rozumieć jako działanie w pełni osobiste, indywidualne; można też – i zamierzam to zrobić w niniejszym wpisie – na ciszę/pustkę w języku spojrzeć z perspektywy intersubiektywnej: przez pryzmat udanej rozmowy miedzy dwoma lub więcej osobami. Architektura takiego dyskursu zasadza się właśnie na tym, co częściowo puste; na tym, że każdy z uczestników rozmowy w lot wypełnia treścią ciszę, jaką daje mu do dyspozycji współrozmówca. Widać to najlepiej w wymianach dialogowych między osobami, które są sobie szczególnie bliskie: osoby takie umieją, zgodnie z intencjami współrozmówcy, wypełnić przestrzenie mentalne, które ten – za pomocą języka – przed nimi otwiera; takie osoby snują nić rozmowy do tego stopnia wspólnie z interlokutorem, że kończą jego wypowiedzi, jakby czytały sobie nawzajem w myślach.
O takim czytaniu w myślach (mind reading) – nazywając je także inteligencją kulturową – pisze Tomasello, twierdząc, że jest to cecha wyróżniająca naszego gatunku. Rzeczona umiejętność odgadywania intencji – w tym intencji językowych – osób, z którymi przebywamy na co dzień, daje nam możliwość uczenia się w pewien szczególny sposób: imitując czynność razem z intencją, która tej czynności towarzyszy. Uczymy się zatem form językowych razem z różnymi znaczeniami, jakie tym formom w różnych przypadkach użycia przypisują inni. Dzięki temu, kiedy zdarzy nam się wejść w dialog z innym człowiekiem (który dorastał w podobnym - szeroko pojętym - środowisku), dopełniamy bez trudu tę połowę, którą współrozmówca zostawia dla nas pustą.
Ta ostatnia uwaga prowadzi do refleksji ogólniejszej – nad tym, czym jest i jaką funkcję pełni język ludzki. Najczęściej podawana definicja mówi, że język to środek komunikacji. Jean Aitchison w swoich Ziarnach mowy zauważa, że język, w znacznie większym stopniu niż informowaniu, służy budowaniu więzi międzyludzkich: nasze rozmowy często są o niczym specjalnym („Co słychać?”), a ich zadaniem jest oliwienie społecznych trybów[2]. Taka językowa socjalizacja ma wiele aspektów. Jednym z nich, jak sądzę, jest rzeczona półpełność naszych komunikatów językowych, pustka, którą zostawiamy do wypełnienia drugiemu człowiekowi. I na podstawie wrażenia, na ile trafnie ten drugi nasze puste w połowie wypełnia – językowo i pojęciowo – poznajemy bratnie dusze[3].


[1] W połowie puste, Łukasz Gorczyca, Łukasz Ronduda, Lampa i Iskra Boża 2011, oprawa miękka, połowa stron pusta, cena: 31,5zł (źródło: http://muzeumproqm.blogspot.com/2011/02/w-poowie-puste.html)
[2] Aitchison porównuje ludzkie rozmowy do wzajemnego iskania się w stadach małp. Por.: Jean Aitchison, Ziarna mowy Początki i rozwój języka. Warszawa: Biblioteka Myśli Współczesnej, 2002.
[3] Dedykuję tym wszystkim, którzy dopełniają – na różne sposoby – moje w połowie puste: Jackowi, Pawłowi, Rafałowi, Elżuni, Jackowi, Gosi, Przemkowi, Tomkowi, Bożenie.

niedziela, 13 marca 2011

Equus polonus Jacka Kaczmarskiego

Jacek Kaczmarski, poeta, pieśniarz, bard Solidarności, którego „Mury” umieli grać na gitarze nawet ci, którzy nie umieli grać na gitarze. Urodził się w 1957 r., zmarł na raka przełyku w 2004 r. Pisano wtedy, że wolał śmierć niż poddać się operacji, w wyniku której mógł stracić głos i jako pieśniarz zamilknąć na zawsze. Jacek Kaczmarski zachwyca mnie od wielu lat, kiedyś wyłącznie jako przedstawicielkę pewnego pokolenia; obecnie również jako fascynatkę języka. W dzisiejszym wpisie wybieram się do źródeł tego zachwytu.
Można powiedzieć, że powody fascynacji Kaczmarskim – w której nie jestem przecież odosobniona – są dość oczywiste: świetne ponadczasowe teksty, do porywającej muzyki, w rewelacyjnych aranżacjach, zwłaszcza tych współtworzonych przez Zbigniewa Łapińskiego, którego fortepian dialoguje z gitarą Kaczmarskiego w sposób spójny i artystycznie wyjątkowy. Wszystkiego tego mam całkowitą świadomość. Niemniej, im dłużej i częściej słucham Kaczmarskiego, tym bardziej wydaje mi się, że moja admiracja – wynikająca ze wszystkich tych powodów – ma jeszcze jeden, dodatkowy punkt odniesienia: Kmicic we mnie upaja się cwałem lub pędzi galopem – a czasem też biegnie kłusem lub idzie stępem – piosenek Kaczmarskiego. Bo dla mnie Kaczmarski to przede wszystkim wybitny reprezentant stylu poetyckiego, który – na użytek niniejszego wpisu – nazwę equus polonus (odnosząc się zresztą do jednego z utworów Kaczmarskiego).   
Zanim wyłuszczę cechy wspomnianego stylu, kilka słów o podstawowych końskich chodach. Stęp to chód czterotaktowy, w którym koń stawia nogi w następującej kolejności: lewa tylna, lewa przednia, prawa tylna, prawa przednia. Kłus jest chodem dwutaktowym: nogi stawiane są po przekątnej, w kolejności: prawa przednia + lewa tylna, lewa przednia + prawa tylna. Galop taktuje się na trzy, a kolejność stawiania nóg to: tylna/dwie po przekątnej/przednia prowadząca. Cwał, który jest bardzo szybkim galopem to także chód trzytaktowy, ale bardzo często, ze względu na prędkość, dochodzi do zlania taktu 2 kopyt w jeden dźwięk. Z muzycznego punktu widzenia, melodia każdego z tych chodów daje się zapisać rytmicznie, na pięciolinii, w sposób następujący[1]:

Wiele piosenek z mojego ulubionego (a jakże) albumu Sarmatia podąża wymienionymi wyżej wzorami metrycznymi. Ale obserwacja ta dotyczy nie tylko piosenek z Sarmatii: cwałują w równym stopniu Rokosz co, na przykład, powszechnie znana Obława lub Krzyk; galopują Elekcja a także, Lekcja historii klasycznej, Strącenie aniołów lub Krajobraz po uczcie czy Sen Katarzyny II. Kłusem biegną Dobre rady pana ojca, Drzewo genealogiczne, Czary skuteczne na swary odwieczne czy wcześniejsze, Nasza klasa lub Bajka o głupim Jasiu. Stępa idą Prosty człowiek i Kniazia Jaremy nawrócenie.
Niemniej, styl equus polonus to nie tylko metrum czy takt. To przede wszystkim – zwłaszcza w kontekście niniejszego bloga – język utworów (por. wymienione wyżej i podlinkowane do audio przykłady). Piosenki Kaczmarskiego tętnią w uszach, i  jest to nie tylko tętent akompaniamentu gitarowego, ale cwał czy galop sylab w słowach, słów w wersach, wersów w zwrotkach, zwrotek w całych utworach. W tym biegu szablista, onomatopeiczna polszczyzna poety tnie na lewo i prawo. Tekst nie macha przy tym jak cepem (jak niektórzy w Orszańskiem), ale zadaje sztychy precyzyjnie, a każda głoska niezwykle trudnych zbitek wybrzmiewa ze znakomitą dykcją. Czasem język utworu jest tak misterny i precyzyjny, że ma się wrażenie, iż utwór biegnie pełnym gracji kłusem lub wręcz tańczy, drobiąc z gracją, jak na pokazie jeździeckim. Nieodparcie – i w klimacie wpisu – nasuwa się, jako tło do tych obserwacji cytat następujący, konia dotyczący, a do języka Kaczmarskiego pasujący jak ulał[2], tematycznie i jako kontekst do niniejszych rozważań: 

- Czy wyjeżdżony? Wasza książęca mość nie uwierzy! Tak on chodzi w szeregu, że gdy szereg idzie skokiem, możesz wasza książęca mość cugle puścić, a on się o pół chrapów z szeregu nie wysunie. Jeśli wasza książęca mość raczy spróbować i jeśli się na dwóch stajach choć o pół łba wysunie, to go darmo oddam.
- To byłoby największe dziwo, żeby się z puszczonymi cuglami nie wysunął.
- I dziwo, i wygoda, bo obie ręce wolne. Nieraz tak było, żem w jednej miał szablę, w drugiej pistolet, a koń szedł wolno.
- Ba, a jeśli szereg zawraca?
- Tedy zawróci i on, nie popsowawszy linii.
- Nie może być! - rzekł książę - tego żaden koń nie uczyni. Widziałem we Francji konie muszkieterów królewskich, bardzo ćwiczone, umyślnie, aby ceremonij dworskich nie psowały, ale przecie trzeba je cuglami prowadzić.
- W tym koniu człowieczy dowcip... Niechże wasza książęca mość sam popróbuje.

Niech Wasza Książęca Mość Czytelnik sam popróbuje. Jeno niech baczy, by go Kaczmarski nie poniósł.

*
Piosenki poetyckie, które cwałują, porywając za sobą i słuchaczy i autora – tego ostatniego często za szybko, za gwałtownie, tratując jego życie – można znaleźć także u Przyjaciół Moskali, w wykonaniu ich barda – Włodzimierza Wysockiego. Tu w jego balladzie o – nomen-omen – narowistych koniach.


[1] Dziękuję mojej prawie-córeczce-skrzypeczce Beatce za konsultacje hippiczno-muzyczne. Załączony zapis nutowy jest jej dziełem. Tu został wykonany nie do końca prawidłowo ze względu na ograniczenia edytora tekstu.
[2] Henryk Sienkiewicz, Potop, t. 1; dialog między właścicielem konia, Andrzejem Kmicicem a potencjalnym wierzchowca nabywcą, księciem Bogusławem Radziwiłłem.

sobota, 5 marca 2011

O języku con amore (3): Anna Wierzbicka

Steven Pinker, o którym pisałam w pierwszym odcinku o językoznawcach con amore sprawia wrażenie autora zakochanego w języku miłością młodzieńczą i płomienną. Annę Wierzbicką[1], której chcę poświęcić niniejszy wpis, odbieram jako osobę kochającą język miłością troskliwą, taką która poprawia szaliczek i gładzi delikatnie po policzku, zdejmując z niego malutki paproszek.
Stwierdzenie powyższe nie ma na celu infantylizacji opisywanej postaci. Nie byłoby to zresztą ani stosowne ani możliwe wobec tego, kim jest Anna Wierzbicka i jakie ma osiągnięcia. Wybitny językoznawca; twórczyni koncepcji semantycznych cząstek elementarnych, które – wraz z właściwą im składnią – tworzą lingua metalis, naturalny metajęzyk semantyczny, połączenie alfabetu myślowego (Leibniz) i składni myśli (Wierzbicka); autorka wielu książek i artykułów rejestrujących postępy prac nad powyższymi zagadnieniami, badań prowadzonych z zespołem współpracowników naukowych w Australian National University w Canberrze; Anna Wierzbicka została w 2010 uhonorowana polskim Noblem, nagrodą Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Uwaga o poprawianiu językowi szaliczka została uczyniona dla uwypuklenia pieczołowitości, z jaką Wierzbicka i jej zespół pracują nad koncepcją naturalnego metajęzyka semantycznego; pieczołowitości, z jaką gromadzą semantyczne cząstki elementarne proste, same przez się zrozumiałe, niedefiniowalne, będące elementem naszej przedjęzykowej gotowości na znaczenie[2]; pieczołowitości, z jaką dowodzą, że w interpretacji słów-kluczy nie ma żadnych półcieni: stojące za nimi pojęcia składają się z rzeczonych elementarnych cząstek semantycznych tak, jak otaczająca nas rzeczywistość – w tym te jej elementy, które nie poddają się łatwej kategoryzacji – składa się z tych samych atomów w różnych konfiguracjach, w zależności od tego, czy jest to "żaba-rzekotka [czy] Żabka Alojzy, księgowy". Pojęcia, o których mowa odbijają się w słowach (i są przez nie kształtowane). Umożliwia nam to przyjęcie pewnego, odziedziczonego po przodkach, semantycznego punktu widzenia w kulturze, którego słowa – zwłaszcza pewne słowa klucze (jak przyjaźń, wolność, los, itd.) – są bardzo czułym wskaźnikiem. Ta ostatnia konstatacja Wierzbickiej i jej zespołu sytuuje nas dość blisko szaliczka, bo przy jej okazji badacze mówią o słowach jako o nitkach do kłębka kultury.
Pośród niezliczonych iście tezejskich wędrówek po labiryntach różnych kultur, które odbyli Wierzbicka i jej współpracownicy w swoich badaniach nad słowami moje zainteresowanie najżywsze budzi analiza porównawcza słowa los (pol), sud’ba (ros), destiny (ang) i Schicksal (niem) oraz interpretacja kulturowa różnic, w której Wierzbicka odnosi rzeczone słowo-klucz w każdym z omawianych języków do narodowej historii i religii[3]. Polski los czerpie pojęciowo zarówno z katolicyzmu i jego przekonania o wolnej woli człowieka jak i z naszych dziejów, w których wielokrotnie rzucaliśmy go na stos, jak w hazardowej grze. Rosyjska sud’ba to kulturowa suma prawosławia i historii despotyzmu i władzy absolutnej, która równa jest boskiej. Z kolei angielskie destiny i niemieckie Schicksal odzwierciedlają podstawowe pojęcia dwóch różnych nurtów protestantyzmu: purytańskie przeznaczenie człowieka do i luterańskie to, co jest przeznaczone człowiekowi (będącemu narzędziem w rękach Boga), które – w połączeniu z anglosaską pochwałą rozumu/duchem oświecenia z jednej strony i niemieckim determinizmem: przekonaniem o nieuchronności zdarzeń pozostających poza ziemska kontrolą z drugiej – dają dwa odmienne semantycznie efekty końcowe.

los: różne rzeczy przytrafiają się różnym ludziom; czasem dobre, czasem złe; niektórym ludziom przytrafia się więcej dobrych/złych rzeczy niż innym; nie dzieje się tak, ponieważ ktoś tego chce; człowiek nie może pomyśleć: wiem, co mi się przydarzy; człowiek nie może tego wiedzieć.



sud’ba: różne rzeczy przytrafiają się różnym ludziom; nie dzieje się tak, ponieważ ktoś tego chce; ktoś może pomyśleć: przytrafi mi się więcej złych niż dobrych rzeczy; człowiek nie może pomyśleć: jeśli powiem „nie chcę tego”, to nie przydarzy mi się; pomyśleć „nie chcę tego” byłoby źle; wyobrażam sobie, że różne rzeczy zdarzają się, bo ktoś mówi „chcę tego”; wyobrażam sobie, że ten ktoś może powiedzieć o ludziach rzeczy, których inni powiedzieć nie mogą; myślę: wszystkie dobre i złe rzeczy, które przydarzają się człowiekowi są częścią jednej rzeczy

destiny: różne rzeczy przytrafiają się różnym ludziom; różni ludzie mogą robić różne rzeczy; niektórzy ludzie mogą robić rzeczy, których inni nie mogą robić; wyobrażam sobie, że ktoś tego chce; ten ktoś nie należy do tego świata.

Schicksal: różne rzeczy przytrafiają się różnym ludziom; nie dzieje się tak, ponieważ ktoś tego chce; niektórym ludziom przytrafia się więcej złych rzeczy niż innym; człowiek może pomyśleć: przydarzą mi się złe rzeczy; wyobrażam sobie, że dobre i złe rzeczy zdarzają się, bo ktoś mówi „chcę tego”; ten ktoś nie jest człowiekiem; można powiedzieć, że jest to coś, nie ktoś; to coś nie należy do tego świata; jeśli to coś czegoś chce, to nie może nie zdarzyć się.


Powyższe rozważania – poza konstatacją pochodzącą od Wierzbickiej, że uniwersalny alfabet myśli układa się w kulturowo specyficzne konfiguracje – budzą we mnie również refleksje innego typu. Jako osobę dwujęzyczną (late bilingual), zastanawiają mnie dwie kwestie. Po pierwsze, na ile dobra znajomość drugiego języka, i wiążąca się z nią częsta ekspozycja na słowa-klucze w różnych, kulturowo nacechowanych kontekstach, skutkuje u nas pewnym przeprofilowaniem kulturowym, które zostawia trwały ślad w naszym JA. Myślę, że dzieje się tak w dość poważnym stopniu. Jednocześnie intryguje mnie, na ile pewne predyspozycje i preferencje, które o owym JA stanowią, czynią nas podatnymi na zachwyt wobec konkretnego języka (i kultury, która za nim stoi). Uszczegółowiając, czy nie dzieje się tak, że – dajmy na to – przekonanie o wartości rozumu i wiążące się z nim odczucie, że „mędrca szkiełko i oko” silniej mówi do mnie niż „czucie i wiara”[4] może być dobrym podłożem dla ziarna zachwytu nad językiem angielskim? Zachwytu, o którym więcej w jednym z kolejnych odcinków.


[2] Takich cząstek zespół Wierzbickiej zidentyfikował około 60. Są to, między innymi: ja, ty, ktoś, coś, ludzie, ciało; ten, ten sam, inny; jeden, dwa, niektóre, dużo, wszystko; dobry, zły, duży, mały; myśleć, wiedzieć, chcieć, czuć, widzieć, słyszeć; mówić, słowo, prawda; robić, dziać się, ruszać się; być, mieć; żyć, umrzeć; nie, być może, móc, bo (=ponieważ, z powodu), jeżeli; kiedy, teraz, chwila, po, przed, długo, krótko, przez pewien czas; gdzie, tutaj, pod, nad, daleko, blisko, z tej strony, wewnątrz; bardzo, więcej; rodzaj, część; tak jak, taki jak. (za: Wierzbicka, A. 2007. Słowa klucze: różne języki - różne kultury [z ang.] Izabela Duraj-Nowosielska. Warszawa: Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego.
[3] Analiza zaproponowana przez Wierzbicką – w tabelce poniżej. Źródło: Wierzbicka, A. 1992. Language Universals in Culture-Specific Configurations. New York/Oxford: OUP.; tłumaczenie własne.
[4] wariacja na temat ballady Romantyczność Adama Mickiewicza.