sobota, 25 lutego 2012

Język nas zaszczyca

Na Górnym Śląsku, na którym czasowo pomieszkuję[1], toczy się od pewnego czasu wielowątkowa debata dotycząca regionalnej tożsamości, w ramach której dużo uwagi poświęca się zagadnieniu śląskiej mowy, zwłaszcza problemowi statusu tego etnolektu; problemowi, który sprowadza się do pytania, czy mówimy o gwarze czy o języku regionalnym[2]. Zdania językoznawców są w tej sprawie podzielone. Wielu, jak Jan Miodek, woli mówić o gwarze śląskiej; inni, jak Jolanta Tambor (Uniwersytet Śląski) czy brytyjski historyk Norman Davies są zdania, że śląski zasługuje na status języka. Obie strony odwołują się do pewnych kryteriów klasyfikacyjnych, w tym do rozmiaru regionalnego leksykonu czy odrębności o charakterze systemowym – mowa tu o różnicach fonologicznych, składniowych czy semantycznych – za sprawą których kod, o którym mowa jest (lub właśnie nie jest) na tyle odmienny od języka narodowego, iż nie może (lub powinien) być uznany jedynie za jego gwarową odmianę.
Zgody między autorytetami nie ma w żadnej z wymienionych wyżej kategorii oceny – gwara czy język. Jeśli chodzi o zasoby słownikowe śląskiej mowy, te szacuje się na 5000. Czy to wystarczy? – Profesor Miodek twierdzi, iż zasób to zbyt mały na odrębny, gdyż niezrozumiały dla nie-autochtonów język. Niemniej, są językoznawcy, którzy mają wątpliwości, czy „za mało” / „za dużo” lub „niezrozumiały” to klarowne kryteria. Zwolennicy przyznania etnolektowi śląskiemu statusu języka twierdzą, iż istnieją kody, których odrębność, wynikająca z trudności w zrozumieniu, jest jeszcze niższa (sztandarowym przykładem jest język słowacki, który nieszczególnie różni się od np.: sąsiedniego czeskiego), a mimo to nie uznaje się ich za gwary. Trudno też o porozumienie językoznawców w zakresie różnic samego systemu. Odmienności fonologiczne, dotyczące samogłosek (np.: nieistniejącej w standardowej polszczyźnie głoski z pogranicza o i u, dla której wprowadzono nawet dodatkowy znak graficzny: ů), zmiękczania spółgłosek (śląskie grziby) czy zanik miękkości w grupach -kie są dla jednych znaczące, a dla innych mieszczą się w definicji gwary. Jeśli chodzi o śląską morfo-składnię, to liczne zapożyczenia z niemieckiego (a także czeskiego) mają polską fleksję; niemniej, nie można tego samego powiedzieć n.p.: o odmianie czasownika być; zdarzają się konstrukcje składniowe typowo niemieckie, w polszczyźnie nieznane, jak widza go na placu stoć (=widzę, jak stoi na placu, niem. ich sehe ihn auf dem Platz stehen)[3]. Jednak odpowiedź na pytanie, czy odmienności takie są na tyle liczne i  poważne, by można postawić tezę o morfo-syntaktyczej odrębności omawianego etnolektu zależy od tego, kto jej udziela: przeciwnicy czy zwolennicy języka śląskiego. Wreszcie, co do semantyki, to w etnolekcie śląskim zdarzają się tzw. fałszywe skojarzenia (np.: synek to nie syn, tylko chłopiec); bywa też, że zakres pola semantycznego polskiego słowa jest w śląskim inny niż w polszczyźnie. Czy jest to zjawisko jedynie marginalne? – tak, zdaniem jednych ekspertów; nie – według innych. Dodatkowym argumentem, który bynajmniej sporu nie rozstrzyga, jest problem kodyfikacji śląskiej mowy, czyli systematycznego zapisu reguł ortograficznych, fonologicznych, morfo-syntaktycznych czy semantycznych. „Brak wam kodyfikacji”, mówią przeciwnicy nadania śląskiemu statusu języka. „Nie potrzebujemy kodyfikacji, być status taki uzyskać” brzmi stanowisko drugiej strony.
Czy w świetle powyższego sprawa jest nie do rozstrzygnięcia? Bynajmniej. Moim zdaniem jest to problem jak najbardziej do rozwiązania, choć przesłanki, na których powinno oprzeć się decyzję i działanie w tej sprawie wykraczają poza przytoczone wyżej kryteria językoznawcze. Myślę, iż śląski powinien zostać uznany za język z dwóch ważnych powodów, z których oba sprowadzają się do tytułowego stwierdzenia, iż język nas zaszczyca – w podwójnym tego ostatniego słowa znaczeniu (stąd i o dwóch powodach mowa). Po pierwsze, o czym już wielokrotnie pisałam, język jest istotnym elementem tożsamości każdego z nas. To, jak mówimy współtworzy nasz wizerunek, czyli między innymi wpływa na sposób w jaki postrzegają nas inni. Chcemy by szanowano nasze JA, w tym i język, którym mówimy, a który jest tego JA nieodłącznym elementem. W związku z tym trudno się dziwić, iż potrzeba podniesienia statusu mowy regionalnej przez uznanie jej za język pojawia się częściej i silniej w krajach o wysokim poziomie standardu języka narodowego (jak Polska), gdzie posługiwanie się  gwarą jest często postrzegane jako pewnego rodzaju stygmat, świadczący o niskim statusie społecznym użytkownika. W przypadku Ślązaków dodatkowym argumentem za dowartościowaniem regionalnej tożsamości przez podniesienie regionalnego etnolektu do rangi języka powinien być fakt, że wielu autochtonów, wśród których pomieszkuję, ma poczucie krzywdy wynikające z przekonania, iż byli i są w Polsce pariasami; poczucie krzywdy, na które absolutnie nie zasługują. Dlatego, jeśli moje państwo władne jest ustawowo zadecydować o tym, by Ślązaków ich język zaszczycał, to tak właśnie powinno się stać. Zwłaszcza, że na skutek takiego posunięcia nikomu innemu zaszczytu nie ubędzie, a wszyscy możemy zyskać, bo różnorodność jest wartością. Po drugie i ze wspominaną różnorodnością w związku: język, zwłaszcza regionalny czyli niszowy powinien być wartością szczególną, bo kruchą, zagrożoną – jak rzadki gatunek – wyginięciem wraz ze śmiercią pokolenia, które, chyba jako ostatnie, mówi nim w sposób naturalny. Nie jest to groźba bezpodstawna: naukowcy oceniają, że spośród 7000 języków, którymi obecnie mówi świat połowa zniknie przed rokiem 2100. Dlatego cieszmy się takim językiem jak śląski, dopóki nas zaszczyca (swoją obecnością wśród nas), spieszmy się go kochać (jak ludzi, którzy …) i chronić. A najlepszą ochroną wydaje się podniesienie jego statusu, bo wiąże się z tym i wspomniany wyżej prestiż i pieniądze na upowszechnienie, badania i archiwizację.


[1] Od dwudziestu dwóch lat, ale cóż to jest wobec wieczności; czy raczej wobec wiecznie żywej tęsknoty (mojej) za rodzinnym Wrocławiem.
[2] Statusem języka regionalnego cieszy się w Polsce obecnie jedynie język kaszubski; zostało to zapisane w ustawie z 6 stycznia 2005 r. o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym.
[3] Przykład za polską Wikipedią.

wtorek, 17 stycznia 2012

Przez matową szybę języka obcego

          Pisząc o Johnie Humphrysie i jego niechęci do klisz i zwrotów utartych, wspomniałam o dylemacie, wobec jakiego staje niechętny językowym prefabrykatom we własnym języku ojczystym użytkownik języka obcego.  Sugerowałam, że wobec niedostatecznej znajomości języka poznawanego w sposób daleki od naturalnego – a jest to udziałem znacznej większości tych, którzy edukują się językowo w szkole – kod taki jest trochę jak matowa szyba: czasem trudno za pośrednictwem jego form dotrzeć do semantycznego sedna. Dzieje się tak dlatego, że – mimo dość sprawnego kodowania forma-znaczenie, zwłaszcza w przypadku użycia typowego (pierwsze znaczenia słów w słowniku) – często brakuje nam (zaawansowanym nawet użytkownikom) bogactwa konotacji (skojarzeń) użytkownika rodzimego, które jest efektem niezliczonych spotkań z formami językowymi w różnych kontekstach sytuacyjnych; innymi słowy, brakuje nam naturalnego dorastania (poznawczego) w danym języku.
          Spłycenie przetwarzania semantycznego, o którym mowa jest bardzo ważnym minusem używania języka obcego. Niemniej, matowa szyba ma i swoje zalety, z których podstawową jest fakt, iż język obcy wymusza / narzuca / gwarantuje emocjonalny dystans. Wiedzą o tym wszyscy ci, którzy – bezskutecznie, jak mniemam, na podstawie własnych doświadczeń – próbowali poprawnie posługiwać się obcym językiem w skrajnej irytacji. Dystans, o którym mowa objawia się między innymi w (przeważnie bezkarnym, gdyż nie budzącym zażenowania i częściowo jedynie nacechowanym emocjonalnie) przeklinaniu w obcych językach. Wynika to z faktu, iż – na skutek różnic w rozwoju językowym, o których wyżej – w języku ojczystym klnie z nami najstarsza, emocjonalna część mózgu (układ limbiczny); w języku obcym natomiast wulgaryzmy podrzuca nam nasza racjonalna kora mózgowa . Jednak nie tylko i nie przede wszystkim o obcojęzycznym wulgaryzowaniu będzie tu mowa. Chcę skoncentrować się raczej na chowaniu się za matową szybę języka obcego – o ile zna się go w stopniu zaawansowanym, lub przynajmniej średnim – w sytuacjach, kiedy potrzebujemy dodatkowej ochrony w kontaktach z innymi ludźmi. Czyli w sytuacjach potencjalnego konfliktu, czy choćby dyskomfortu wynikającego z przekraczanie pewnych granic interakcji.
          Refleksja ta przyszła mi do głowy podczas jednej z moich długich podróży do pracy, podczas której planowałam reprymendę (zasłużoną, a jakże), której adresatami mieli być moi studenci. Zauważyłam, że układając sobie w myślach to, co im powiem, przeplatam języki polski i angielski. Najprostsze wyjaśnienie takich zabiegów byłoby następujące: jako osoba (w zasadzie, choć w sposób daleki od zrównoważonego) dwujęzyczna, uprawiałam tzw. przeskakiwanie między kodami (ang. code switching), wynikające z faktu, że niektóre wyrażenia i zwroty mózg podrzucał mi szybciej w języku ojczystym, a inne – w dobrze znanym obcym. Jest w tym pewnie ułamek prawdy, choć więcej prawdy leży gdzie indziej: przeważająca ilość moich anglojęzycznych wtrętów dotyczyła uwag o dużym ładunku negatywnych emocji czyli, krótko mówiąc, fragmentów wypowiedzi, w których chciałam być szczególnie bezpośrednia i surowa. No właśnie – chciałam, czy wręcz przeciwnie? Może raczej nie chciałam, skoro używałam do ich wyrażenia języka obcego, którego matowa szyba mogła (a może miała?) tę bezpośredniość i surowość nieco przytępić … Podobne przymatowienia zdarzają się nam (anglistom, co wiem z kontaktów z kolegami po fachu; ale pewnie podobnie jest wśród innych filologów) i w sytuacjach odwrotnych, gdy kierujemy do kogoś ciepłe, pełne pozytywnych uczuć słowa; albo gdy przeklinamy (kogoś; coś – w słowach uznawanych za niecenzuralne ).
          Wszystkie opisane wyżej sytuacje (i inne tego typu, o których nie wspominam, a które czytelnik może znać z autopsji) łączy jedno: jak już sygnalizowałam, w grę wchodzą emocje, z którymi każdy człowiek – może poza ekshibicjonistami – obnosi się raczej ostrożnie, obawiając się nadmiernego odsłonięcia swoich słabych punktów i wiążącego się z tym niebezpieczeństwa demaskacji, kompromitacji albo zranienia drugiej osoby i / lub przez drugą osobę. O wszystkich tych lękach ludzkich pisałam w eseju o kulturze dyskusji, ze szczególnym uwzględnieniem twarzy i zabiegów mających na celu jej ochronę. Wśród zabiegów takich wymieniłam unikanie tematów niezręcznych, konfliktotórczych, w tym tabu czy kwestii, których omawianie stanowić mogłoby atak na wartości wyznawane przez współrozmówcę. Była również mowa o konieczności ochrony twarzy w sytuacjach obdarowywania innych czy to dobrami materialnymi czy – dobrym lub niedobrym – słowem (komplementy / obelgi) oraz o darów takich przyjmowaniu. Oprócz zachowań dotyczących treści wypowiedzi, wspominałam o pewnych czysto formalnych językowych sposobach ochrony twarzy, w tym o częstym w naszych rozmowach uciekaniu od bezpośrednich aktów mownych w kierunku wypowiedzeń, z których w razie czego można wycofać się bez utraty twarzy (Pies jest głodny zamiast Nakarm psa!); a także o odpowiednim doborze słów czy konstrukcji składniowych (Nie napiłabyś się kawy? zamiast Napijmy się kawy).
          Podobną – nazwijmy ją pośredniczącą –  funkcję może spełniać język, którego znaczenia i związane z nimi emocje są nam nie w pełni dostępne. Nam i naszym rozmówcom. Mowa tu oczywiście o języku obcym i jego semantycznej matowości. Zawsze wtedy możemy oszukiwać – się i tych, z którymi rozmawiamy – że tak naprawdę nie powiedzieliśmy tego, co powiedzieliśmy.

wtorek, 10 stycznia 2012

Pergaminowe skrzydła języka. Książki – twierdze

           W ostatnich latach wiele badań z zakresu językoznawstwa stosowanego koncentruje się na roli pamięci roboczej w przetwarzaniu języka. Mówi się o tej pamięci – w tym kontekście, choć nie tylko – używając metafory stanowiska pracy (ang. worktable). Jest to przenośnia o tyle trafna, iż łatwo wyobrazić sobie mówiącego lub słuchającego jako osobę pracującą, np. przy biurku, nad konkretnym nowym zadaniem (na poziomie dosłownym będzie to jakiś komunikat, ustny lub pisemny), przy użyciu z dostępnych źródeł i  narzędzi (w naszym przypadku językowe zasoby pamięci długotrwałej plus pewnego rodzaju mechanizm obróbki składniowej). W sytuacji przenośnej – na metaforycznym stanowisku pracy – takie zasoby i  mechanizmy możemy sobie wyobrazić jako książki na półkach oraz zawartość twardego dysku i sieci dostępną za pośrednictwem stojącego na biurku komputera; wszystko to oczywiście w połączeniu z różnymi strategiami wyszukiwania i narzędziami do tego służącymi, realnymi i wirtualnymi. O powodzeniu przedsięwzięcia (oddaniu lub zrozumieniu znaczenia wypowiedzi) zadecydują dwa czynniki: szybkość przeprowadzanych operacji i  zręczność, z jaką panujemy – w czasie rzeczywistym – nad ogromem materiału, i tego nowego i tego, który pochodzi z dotychczas zgromadzonych zasobów.

          Rozumując w obrębie tej samej przenośni, dość łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której nasze stanowisko pracy utonie w chaosie nadmiaru – książek, notatek, plików czy otwartych kart stron internetowych – do tego stopnia, iż praca nad aktualnym zadaniem okaże się niemożliwa. Na rozważanym tu poziomie dosłownym dzieje się tak wtedy, gdy poruszamy się językowo po terenie nowym lub słabo znanym: na przykład, przetwarzamy komunikat językowy o wysokim poziomie trudności, językowej i/lub poznawczej, i – w związku z tym – sięgamy do naszych dotychczasowych zasobów trochę na chybił-trafił, bez selekcji, w nadmiarze. Inaczej rzecz ma się oczywiście, gdy „obróbce” poddawane są treści dobrze zapoznane: wtedy szybko, odruchowo nawet, trafiamy do źródeł właściwych: sprawdzonych wielokrotnie, więc dobrze znanych i  z łatwością lokalizowanych. W związku z ostatnią obserwacją, dobrze uzasadniony wydaje się jeden z nowszych modeli pamięci roboczej (por. np. Miyake, A. and P. Shah [eds]. 1999. Models of working memory: Mechanisms of active maintenance and executive control. Cambridge: Cambridge University Press), w którym opisuje się ją jako wzorce aktywacji neuronowej. W świetle tego modelu, przy wykonywaniu zadań znanych nasze szare komórki iskrzą w pewnych stałych podzespołach, pobudzając się nawzajem do działania wzdłuż szlaków połączeń synaptycznych, które zostały utrwalone na skutek wielokrotnych powtórzeń pewnych wzorców aktywacji. Co oczywiste, wszelkie nowe dane lub ich konfiguracje nie mają szans na taką utartą ścieżkę trafić, przez co ich przetwarzanie jest dużo wolniejsze i wymaga większego wysiłku.  Wracając na grunt rozważań o języku, możemy w świetle powyższego powiedzieć, że po wszystkich dyskursach znajomych – zbudowanych ze zwrotów utartych, bazujących na popularnych kliszach – będziemy poruszać się z łatwością, mknąc, a nawet ślizgając się po tych dobrze wytyczonych neuronowych szlakach; natomiast każdy tekst, który wymyka się pewnym prostym schematom, zmusi nas do wysiłku większego, ponieważ nie pozwoli na wspomnianą wyżej językową ślizgawkę.
          Powyższe rozważania na temat pamięci roboczej i specyfiki jej działania – które interesują mnie bardzo jako dydaktyka języka obcego – wróciły do mnie w sposób dość nieoczekiwany, w efekcie bardzo niezwykłej lektury. Ostatnie dwa tygodnie spędziłam nad książką Teodora Parnickiego Sam wyjdę bezbronny. Przyczynkiem do wspomnianej refleksji stał się język książki, który – z powodu bardzo długich zdań, często o nietypowej dla współczesnej polszczyzny składni (szyk zdania) oraz licznych, bardzo obszernych wtrąceń w nawiasach –  był ogromnym wyzwaniem dla mojej pamięci roboczej, zwłaszcza na początku lektury – przyznaję, że już dawno nie czułam się tak intelektualnie sponiewierana; polecam lekturę wspomnianej książki jako formę gimnastykę mentalnej dla skuteczniejszego przetwarzania języka. Powyższe piszę z pełną świadomością, że rekomendacja dzieła Parnickiego wyłącznie jako umysłowego sparringu jest wysoce niestosowna. Nie jest to bynajmniej moim zamiarem. Chcę wyjść od specyfiki działania pamięci roboczej – ze szczególnym uwzględnieniem ślizgania się po pewnych utrwalonych wzorcach aktywacji – w kierunku refleksji nad jakością doznań estetycznych czy w ogóle życia intelektualnego jako takiego, które coraz częściej oferuje nam współczesny język, także – niestety – w różnych formach literackich dla umysłowych ślizgaczy. Mówię tu o dyskursach, w tym książkach, po których poruszamy się stale po tych samych torach myślowych, przetwarzając intelektualną papkę wielokrotnie już przeżutą językowo, a przez to ubogą intelektualnie, bo do jakich-że głębokich refleksji może nas inspirować język, który wymaga od nas półprzetwarzania półsłówek podanych w zestawach na wynos dla półgłówków. Na tym tle książka Parnickiego, poprzez wymagania, jakie stawia czytelnikowi, dzięki językowi, którego nie da się rozumieć mimochodem, wymusza aktywność, którą nazwałabym czytaniem w pełnym zanurzeniu. Lektura taka oznacza głębokie – w przeciwieństwie do tego zwykłego, codziennego, powierzchownego – przetwarzanie języka, które owocuje bogactwem znaczeń i wiążącymi się z tym niezwykłymi doznaniami intelektualnymi. Jednocześnie ma się jednak i inne – wiążące się z głębią przetwarzania –  wrażenie: wchodząc w język powieści dalej i dalej, docieramy do miejsc, w których zaciszu możemy się czuć całkowicie bezpieczni.  Dzieje się tak, ponieważ Sam wyjdę bezbronny – i pewnie jeszcze inne powieści Parnickiego, po które kiedyś na pewno sięgnę – to książki-twierdze , które chronią nas przed światem intelektualnej miałkości, w której panoszą się słowa-zombie i zastępy ich demiurgów. Tym bardziej, że język, na którego pergaminowych skrzydłach powieść nas niesie jest zachwycający (co widać "na załączonych obrazkach") do tego stopnia, iż ma się uczucie odświętności - ot, jak picie herbaty (lub kawy, quod libet) z cienkiej porcelany.
 

Wpis dedukuję Tomkowi Markiewce, w podziękowaniu za te pergaminowe skrzydła – dosłownie i w przenośni.

sobota, 31 grudnia 2011

O języku con amore (5): John Humphrys

John Humphrys, brytyjski dziennikarz a także prezenter radiowy i telewizyjny, (w tym, w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, główny prowadzący programu informacyjnego BBC), trafił do cyklu con amore z powodu książki Lost For Words: The Mangling and Manipulating of the English Language, wydanej w 2004r., a czytanej – przeze mnie – całkiem niedawno. Tytuł, w wolnym tłumaczeniu, mógłby brzmieć „Brak mi słów. Co oni robią z angielszczyzną?”, książka dotyczy bowiem rozpaczy autora nad kondycją współczesnego języka angielskiego, a zwłaszcza zmian w nim zachodzących pod wpływem różnorakiej nowomowy.
Zanim o tym, co boli Humphrysa najbardziej – a co sam określa mianem słów/zwrotów-zombie – kilka mniejszych utyskiwań w sprawach, w których nie do końca z autorem zgadzam się (zapewne dlatego, że on jest rodzimym użytkownikiem języka, o którym w książce Lost for Words … mowa, a ja nie, o czym – w dalszej części rozważań). Nie jest Hymphrys szczególnym zwolennikiem tzw. split infinitives[1]; nie przepada też za produktami mojego ulubionego procesu słowotwórczego czyli za kontaminacjami; wreszcie, surowo bardzo odnosi się do innego mojego faworyta, czyli do konwersji (rzeczownikowo-czasownikowej i innych). Niemniej, nie jest w tych antypatiach bardzo rygorystyczny: przyznaje się – i tu zgadzam się z nim całym sercem – do darwinistycznego na rozwój języka poglądu, w myśl którego z neologizmów przetrwają najsilniejsze (najciekawsze, najzręczniej oddające myśl użytkownika, a przez to najatrakcyjniejsze).
Coś, czego jednak Humprys współczesnemu użytkownikowi języka nie może wybaczyć, to zombiefikacja środków wyrazu. Zjawisko to, inicjowane przez język biznesu a wdzierające się przemocą do różnych rejestrów (język polityki, mediów, a nawet, o zgrozo, nauki czy naszych zwykłych, potocznych wypowiedzi), polega na tym, iż wypowiedź „montuje się” z pewnych zbitek słownych, które może kiedyś miały znaczenie, ale na skutek nadużywania zostały całkowicie wyprane semantycznie. Teraz, już zupełnie bez znaczenia, krążą te słowa-zombie między ludźmi i niektórych straszą (o onieśmielaniu za pomocą nadmuchanego a non- czy a-sensownego języka pisałam przy okazji refleksji nad książką Sokala i Bricmonta), a u niektórych, jak u Humprhysa, budzą absmak i rozgoryczenie. U mnie – natomiast – budzą dwie refleksje.
Przede wszystkim, w odniesieniu do mojego ojczystego języka – podobnie jak Humphrys – sprzeciwiam się jego zombiefikacji. Język mnie zachwyca, i chcę, żeby słowa były żywe swą semantyką, bo bez tego stają się narzędziem manipulacji i marketingu – wszechobecnego już, niestety – który wkrada się do tego co mówimy i jak mówimy. Wyrażenia, które tworzymy nie muszą już nic znaczyć, muszą natomiast sprzedać – nas, nasz produkt, nasze pomysły – komuś, do kogo nasze wypowiedzi adresujemy. Do tego nie trzeba znaczeń, słowom pozostaje brzmieć i wyglądać. Dzięki temu, że (jako gestalty) działają na naszą podświadomość zamiast przemawiać do naszego ratio, tym łatwiej nas ogłupiają i prowadzą tam, gdzie mówiący chce nas z(a)wieść. Onegdaj zastanawiałam się w towarzystwie kogoś, z kim łączy mnie niechęć do słów-zombie, nad sensem kucia wyrażeń typu „komunikacja społeczna”. Jakaż bowiem może być komunikacja, jeśli nie społeczna właśnie? Doszliśmy do wniosku, że taką etykietę wybiera się nie ze względu na jej znaczenie, ale właśnie ze względu na to czy wpadnie w ucho potencjalnemu odbiorcy anonsowanego przez etykietę towaru. A zbitka „komunikacja społeczna” budzi szereg pozytywnych skojarzeń, które nie dają może większego zrozumienia, o co chodzi, ale prowadzą do uczucia dającego się streścić słowami „przytul mnie”. Również Humprys rozważa i odżegnuje się od potworów takich jak „zarządzanie zmianą”, pisząc, że  samo znaczenie słowa zarządzanie implikuje zmianę: w czasach stagnacji/stabilizacji w zasadzie nie ma czym zarządzać. Niemniej, „zarządzanie zmianą” brzmi dobrze, więc wszyscy chcą zmianą zarządzać; wszyscy, którzy wśród słów zombie czują się komfortowo, pewnie dlatego, że boją się języka żywych znaczeń, które zobowiązują. A słowa-zombie nie zobowiązują; można nimi co najwyżej pograć w bullshit bingo, do czego, swoja drogą, bardzo zachęcam.
Druga refleksja, którą budzą we mnie uwagi Humprhysa na temat słów/wyrażeń zombie – a do nich zalicza autor również różnego rodzaju klisze i zwroty utarte – dotyczy dylematu, wobec jakiego staje w tym kontekście uczący się języka obcego. Właściwie każde słowo w języku obcym znaczenie ma zawsze niepełne i patrzymy na jego semantykę – a, co za tym idzie, frekwencję i łączliwość – jak przez matową, nieprzezroczysta szybę. W takiej sytuacji bezpiecznym rozwiązaniem jest użycie języka oparte o zbitki słowne (utarte zwroty, idiomy, frazeologizmy), zwłaszcza te, które są w częstym użyciu wśród rodzimych użytkowników. Takie postępowanie ma jednak swoją cenę. Przede wszystkim matowa szyba sprawia, że tym łatwiej wpaść możemy w pułapkę bullshit bingo – nie widzimy semantycznej pustki, bo nie do końca zdajemy sobie sprawę z semantycznej głębi. Poza tym, o czym pisałam przy okazji uwag o fiszkach, istotą języka jest produktywność, wychodząca poza językowe gotowce, toteż ucząc się utartych zwrotów może – niebezpiecznie i bezproduktywnie – w rzeczonych gotowcach utknąć. Reasumując refleksję drugą – za pomocą uwagi na dużo wyższym poziomie ogólności – zachwyt nad językiem, zwłaszcza obcym zawsze będzie mieć znamiona miłości nieodwzajemnionej. Chyba, że zamiast, na przykład, Dumy i uprzedzenia Jane Austin zdecydujemy się poczytać do poduszki Setha Grahame-Smitha.


[1] Konstrukcji, w której w angielski tzw. pełny bezokolicznik (poprzedzony to) wchodzi wyrażenie okolicznikowe. Np. to bravely oppose [sth]  (=dzielnie przeciwstawiać się [czemuś]), zamiast to oppose [sth] bravely. Dzieje się tak zazwyczaj, kiedy [sth], pełniące funkcję dopełnienia jest wyrażeniem szczególnie rozbudowanym. Sama bardzo tę konstrukcję (split infinitive) lubię, ponieważ w czasie moich studiów była całkowicie zakazana, a zaraz po studiach okazało się – z BBC programów właśnie – że jest dość powszechnie używana. Tyle o przypadkach motywacji machiawelicznej do nauki języka obcego ;-)

środa, 7 grudnia 2011

Balladyny i romanse z językiem

Ostatnio, z ogromną przyjemnością, przeczytałam książkę Ignacego Karpowicza Balladyny i romanse. Książka jest o niczym; jest o ludziach, ich losach, ich stosunku do życia oraz o zmianie, jakiej i losy i stosunek do życia podlegają (lub nie) na skutek decyzji bogów (z różnych dzielnic) o zamknięciu nieba i przeniesieniu się na ziemię, do „kraju z promocji”. Taka powieściowa oniczymość pozostaje w dość wyraźnym związku z tym, co sam Karpowicz mówi o swoich preferencjach pisarskich: zwyczajność przed niezwykłością; prostota nad życiem pełnym przygód. A w tej szarości – językowy diament, bo książka Karpowicza jest o niczym, ale – jednocześnie – sama jest Czymś: dowodem na niebywałe możliwości, jakie daje język w rękach elokwentnego erudyty; czy raczej język, z którym tenże romansuje, będący w tym romansie wierzchołkiem (pięknym) góry lodowej o niebywałej urodzie i wartości poznawczej.
– Mam fajny cytat z Karpowicza – pochwaliłam się koledze.
– W tej książce są same cytaty – odpowiedział.

To fakt. Cytaty, którymi Balladyny … wypełnione są po brzegi, pochodzą: z wybranych dzieł literackich (lista na końcu książki); z różnych żargonów zawodowych; oraz klisz obecnych w dyskursie publicznym i w naszych dyskursach prywatnych. Innymi słowy, książka Karpowicza jest jak sztambuch; jak zeszyt złotych myśli; lub jak niekończąca się uczta, na której w menu są wyłącznie chińskie ciasteczka (tamże). Całość wypada znakomicie: klisze na kliszach na kliszach układają się zachwycająco, ze skutkiem natychmiastowym oraz w działaniu długofalowym, z powodów, o których pisałam już w wielu poprzednich esejach. Po pierwsze, u Karpowicza – tak jak u Leca – chodzenie po utartych drogach (cytatu, kliszy, frazesu) grozi pośliźnięciem: często zaczynamy w terenie dobrze rozpoznanym, a kończymy w miejscu zaskakującym (czasem podrapani nie-powiem-gdzie, w pokrzywach), z którego roztacza się zupełnie nieoczekiwana – choć nie zawsze ładniejsza – perspektywa poznawcza. Do tego wszystkiego Karpowicz i jego cytaty w Balladynach … są dość Dalistyczne. Całe fragmenty powieści (powieści?), w których, dajmy na to, autor gromadzi klisze odnoszące się do tego samego pojęcia są zbiorami, z których chaosu i przypadkowości wyłania się nowy, zaskakujący sens. Do sensu tego docieramy skacząc z kamienia na kamień rzeki skojarzeń, wydobywając wybrane aspekty znaczeń (piętra skojarzeń warunkowane są posiadaną wiedzą z zakresu języka/języków, mitologii, filozofii, literatury itd.), łącząc je w nowe kombinacje i dochodząc do zupełnie nowego rozumienia pojęć (warunkowanego, jak wyżej); często przez amalgamat poznawczy czy drogą zeugmy. Ponieważ o wszystkich wymienionych zjawiskach z pogranicza językowo-pojęciowego była już mowa w różnych wcześniejszych esejach, ograniczę się do prezentacji moich ulubionych cytatów zwyczajnych, cytatów skocznych i cytatów cytatów. I proszę nie obawiać się spoilerów – ta książka naprawdę jest o niczym ;-).
Mój faworyt zawodowo umocowany:
Skoro nie powinniśmy dyskryminować ludzi ze względu na rasę czy płeć […], to również nie powinniśmy dyskryminować studentów ze względu na ich możliwości intelektualne. W moich grupach od lat są inwalidzi umysłowi i renciści intelektualni […], mądrzejsi już oni nie będą, więc im pomagam – przepuszczam z roku na rok. Pomagać niepełnosprawnym to nasz obowiązek. (str. 510)
Cytat wspomnieniowy, ze szczególnym uwzględnieniem Nad Niemnem:
Opis to podstawowy element narracji, obok opowiadania […]. Przyjęło się uważać, iż opis przedstawia ponadczasowe składniki narracji. W prozie realistycznej jest prezentowany z perspektywy wszechwiedzącego narratora […]. Obecnie opis „realistyczny” służy uprawdopodobnieniu światów istniejących tylko i wyłącznie na stronicach tekstów. Opis, między innymi przyrody […] występuje po to, żeby czytelnik miał co pomijać. (str. 19)
Ulubieniec Dali-styczny:
Nazywam się czas […]. Mam specjalizacje medyczną: goję rany a mój ząb nadgryza wszystko. Jestem pieniądzem. Do mnie dzban wodę nosi. Po mnie każdy mądry. Umiem wiele: naglę, pokazuję, przychodzę, a mimo to bywam zabijany. Wtedy mi siebie szkoda. […]. Pojawiam się z o, z po, z do, z przed, a nawet z z. Dawnymi czasy miałem brodę i reumatyzm oraz chyba sklerozę. Czasem pojawiam się jako duch. Beze mnie nie istnieje nawet nic. Czas na mnie. (str. 56)
I cytaty cytatami brzemienne:
[…] Paweł wystawiał się na wątpliwości i symulakrę cierpienia/zrozumienia, wybierając dania z Fast foods idei, gdy postanawiał zmienić swoje życie, zboczyć z błędnej drogi (w ten sposób powstaje błędne koło zwane popularnie rondem, tak na marginesie, przede wszystkim w Radomiu, mieście tysiąca i jednego ronda) […]. (str. 430-431).
Oczywiście także na ziemi czas nie jest jednorodny, czas nigdy nie poddał się homogenizacji i  globalizacji oraz końcowi historii (Fukuyama). Są miejsca w których czas kręci się dookoła własnej osi (kręcić się wokół własnej osi – związek frazeologiczny niewiele mający wspólnego z czasem). Są miejsca w których czas płynie w bok, nigdy do przodu, nigdy do tyłu (amisze, ortodoksyjni Żydzi i Rodzina Radia Maryja). Są tez miejsca, w których czas wystrzelił z kopyta do przodu, aż do swego końca (sekty, na przykład Świetlisty Szlak), a także miejsca, w których czas uderzył z kopyta wstecz (Korea Północna). (str. 418)
A co, przy tym wszystkim, szczególnego zachwytu godne, semantycznie skoczna narracja Karpowicza notorycznie porusza się na granicy strumienia świadomości, co sprawia, że zaciera nam się granica między tym, co czytamy, a tym, co myślimy – i nie chodzi tu wyłącznie o refleksję podczas czytania, ale o myślenie po prostu, myślenie zazwyczaj. I jest to dodatkowa, niezwykła w swej pozornej bezcelowości przyjemność z lektury Balladyn … .

sobota, 3 grudnia 2011

O kulturze dyskusji

Odpowiedź na pytanie, na czym polega kultura dyskusji jest w zasadzie prosta i każdy z nas potrafi wymienić kilka cech, które świadczą o poziomie uczestników takiej czy innej wymiany zdań. Przede wszystkim każda transakcja słowna powinna być na argumenty, nie na inwektywy; argumenty powinny być ad rem, nie ad personam, a wypowiedzi – możliwie pozbawione dygresji; odpowiedzi na argumenty również muszą być rzeczowe, a padać powinny dopiero, gdy interlokutant postawi kropkę; w nawiązaniu do tego ostatniego, ważne także jest, aby emocje, które przeważnie tak czy inaczej rozpalają dyskutantów, pozostały na poziomie pozwalającym utrzymać poziom decybeli w nieszkodliwych dla zdrowia normach. I mimo, że cech kulturalnej wymiany zdań jest (jak widać) kilka, to nadmiar emocji właśnie – wedle powszechnych przekonań – sprawia, że dyskusja zmienia się w pyskówkę, czyli przestaje być wymianą kulturalną. Niewątpliwie tak właśnie często się zdarza, ale czy wyłącznie tak? 
Postawione na końcu ostatniego akapitu pytanie jest dość przejrzystym zabiegiem retorycznym, bo skoro autor je stawia, to z pewnością po to, by – w mającym teraz nastąpić wywodzie – odpowiedzieć na nie w sposób pokazujący, że jest inaczej, niż się powszechnie uważa. Taki jest i mój zamiar. Chcę pokazać, że czasem ważniejsze od tego, na jakim poziomie emocji i decybeli mówimy, jest … nawet nie to, CO mówimy, ale JAK to mówimy, w sensie doboru środków wyrazu w odniesieniu do naszych prawdziwych intencji. Innymi słowy, nawet jeśli na poziomie lokucji[1] nasza wypowiedź jest bez zarzutu, jej waga illokucyjna (co chcemy powiedzieć czy co NAPRAWDĘ mówimy) oraz perlokucyjna (jaki wpływ zamierzamy wywrzeć na osobę, z którą rozmawiamy) może być konfliktogenna. Niemniej, zanim spróbuję pokazać mechanizmy zaogniania dyskusji za pomocą aktów mownych zwanych pośrednimi, najpierw kilka słów o tym, dlaczego mają one siłę inwektywy; czyli kilka słów o twarzy, jej zachowaniu, jej odbieraniu i jej traceniu.
Twarz (ang. FACE) jest w socjologii, a także  (co ważniejsze dla niniejszych wywodów) w pragmatyce językowej pojęciem znanym. Mamy wiele twarzy – co nie ma nic wspólnego z dwulicowością – z których każda jest naszym publicznym, prywatnym, zawodowym, rozrywkowym itd. wizerunkiem; wizerunkiem chronionym skwapliwie, gdyż nieustannie zagrożonym w kontaktach międzyludzkich. Właściwie każda transakcja słowna z drugim człowiekiem może stać się dla naszej – lub cudzej – twarzy (nomen omen) policzkiem. Na przykład, gdy ktoś nam coś ofiaruje – przedmiot, komplement, czas, pomoc – przyjęcie podarunku przyprawia nam twarz pariasa (bo jest często postrzegane jako przyznanie, że mamy jakiś deficyt, który oto ktoś pomoże nam wyrównać); ryzykuje też sam ofiarodawca: jeśli zdecydujemy się oferty nie przyjąć, ucierpi on, bo zostanie mu twarz odrzuconego, de facto twarz głupca, którą dość trafnie podsumowuje kuplet z Brassensa „z xyz w rękach gębę głupio rozdziawiłem, wybałuszyłem durne ślepia swe”. Wszyscy, czasem podświadomie, zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego często nasze wypowiedzi są skonstruowane tak, żeby zagrożenie dla swojej i cudzej twarzy zminimalizować. Czymże bowiem są propozycje typu „Nie napiłbyś się kawy?”, jak nie ochroną wizerunku mówiącego (jeśli mi odmówią, to czyż od początku nie mówiłam, żeby się tej kawy nie napić?) i adresata (skoro „nie” już padło, tym łatwiej bezpiecznie odmówić).
Gdybyśmy zagrożenie dla twarzy minimalizowali również w dyskusjach, ich kultura podniosłaby się radykalnie. Tak się jednak nie dzieje i nawet trudno wymagać, by tak było. Celem dyskusji nie jest dbanie o to, by nasz rozmówca dobrze się czuł i mógł z wymiany zdań wyjść z twarzą. Wręcz przeciwnie: chodzi o to, by mu tę twarz (eksperta; przekonującego mówcy; elokwentnego erudyty) odebrać. Bronią w takim starciu jest język – pisałam już wcześniej o językowych kłach i pazurach współczesnych osobników alpha – a od rodzaju broni zależy, jaka będzie klasa pojedynku. Może to być starcie na kije bejsbolowe albo finezyjna szermierka. Osobiście wolę drugą opcję – wymiany ciosów tego typu są wydarzeniami, których świadków szablistość języka (Kaczmarski) ma szansę zachwycić (por. Mistrzowie Comebacku) – z jednym tylko zastrzeżeniem: niech ostrza użytej broni nie będą powleczone trucizną.
Jedną z form trującego, niegodnego ataku na czyjąś twarz, ataku będące lokucyjnie po prostu stwierdzeniem (faktu?), lecz mającego illokucyjną i perlokucyjną wartość inwektywy, jest przyprawianie komuś gęby przez użycie w dyskusji wyrażeń nacechowanych negatywnie w miejsce form językowych pozbawionych pejoratywnych konotacji. Taką rolę pełnią na przykład: kobietka (często protekcjonalne) lub baba (przeważnie pogardliwe lub z niechęcią) zamiast kobiety; robol zamiast robotnika (jw) czy ględzić (ze złością) zamiast mówić. W tym kontekście możemy sobie wyobrazić wymianę między dwoma osobami, z których jedna preferuje literaturę piękną, druga zaś lubuje się w książkach historycznych; wymianę (pozornie) pozbawioną inwektyw, a jednak o bardzo niskiej kulturze dyskusji demonstrowanej przez A: Ja czytam książki o faktach, a ty o gruszkach na wierzbie, d…. Maryni i zielonych ludzikach lub przez B: Ja czytam książki o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach, a ty o duperelach, o których już nikt nie pamięta. Nikt tu nikogo nie nazwał idiotą czy osobą o pospolitym guście … a jednak nazwał. Dbajmy więc o kulturę dyskusji na poziomie nacechowania. Może stwórzmy nawet specjalny cech dyskutantów niecechujących. Bo czy świat nie byłby piękniejszy, gdy powiedzieć:  Ja czytam o faktach a ty o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach? Jakże po takim wstępie można by pięknie (po)różnić się dzięki temu, że ciągle jeszcze dyskutuje się z twarzą, a nie z przyprawioną gębą.


[1] Więcej o pragmatycznej wartości różnych wypowiedzi w PRAGMATYCZEJ WARTOŚCI KARMIENIA PSA.

sobota, 5 listopada 2011

Czym język zasłużył sobie na fiszki?


Fiszki to jedna z bardziej znanych pomocy do nauki języka obcego[1] na różnych poziomach zaawansowania, bo te małe kartoniki mogą zawierać wszystko: od podstawowych słówek (awers) i ich polskich odpowiedników (rewers), poprzez słówko (a) plus kontekst (r), aż słów (a) i ich do bardzo rzadkich idiomów czy kolokacji (r). Poziom komplikacji nauki w oparciu fiszki jest odwrotnie proporcjonalny do liczby możliwości, czyli prawie żaden: bierzemy do rąk zestaw kartoników, patrzymy na awers, zastanawiamy się, co kryje rewers, odpowiadamy sobie, a następnie sprawdzamy się sami, odwracając kartonik. Wykorzystana fiszka ląduje na spodzie talii, my bierzemy następną i tak – ad finem – do wyczerpania fiszek albo czasu i/lub cierpliwości uczącego się.
O popularności fiszek świadczy ich ogromna podaż – bo ta, bez popytu, zazwyczaj nie istnieje – oraz fakt, iż dawno już przekroczyły one granicę jednej dziedziny. Dziś z fiszek można uczyć się wszystkiego i na każdą okazję: sama poradziłam synom, by samodzielnie wykonane fiszki wykorzystali w przygotowaniu do sprawdzianu ze stolic świata; mieliśmy też w swoim czasie (kupne) fiszki przygotowujące do egzaminu gimnazjalnego. Przykładów zastosowania fiszek jest z pewnością więcej, a przy okazji każdego z tu wymienionych i niewymienionych pojawić się może pierwsza wątpliwość dotycząca pedagogicznej sensowności omawianej pomocy naukowej; wątpliwość, której towarzyszy pytanie, czy wszystkiego i zawsze należy uczyć się z fiszek czyli na pamięć. Jako, że odpowiedź brzmi zdecydowanie „nie”, kwestia fiszkomanii w ogóle nie będzie odnoszona do edukacji jako takiej. Zostanie zawężona do obszaru, w którym oryginalnie fiszki zaistniały: do problemu pamięciowej nauki języka obcego.
W rozważaniach na powyższy temat należałoby wyjść od stwierdzenia, że nauka języka obcego różni się od nabywania języka ojczystego pod wieloma względami (z powodu ograniczeń formalnych, nie zostaną tu one szczegółowo omówione). Jednym z nich jest rola świadomego zapamiętywania i wiążąca się z nią ogromna praca pamięciowa, jaką należy wykonać, by język obcy opanować; praca, podkreślmy, zupełnie niepotrzebna w przypadku języka ojczystego, który nabywamy w sposób naturalny, bez wysiłku (może poza nauką słów i struktur rzadkich, pochodzących spoza rejestru używanego przez nas na co dzień). Mozolne zapamiętywanie, które jest nieodłącznym elementem nauki języka obcego, odnosi się nie tylko i nie przede wszystkim samych słówek, ale – co ważne dla szybkiego uzyskania płynności w mówieniu (oraz, o czym czasem nie pamiętamy, w słuchaniu) – dotyczy całych gotowych wyrażeń: najpopularniejszych idiomów, kolokacji, a nawet całych zdań.  W efekcie im lepsza pamięć – lub im skuteczniejsze tej pamięci wspomaganie (vide: fiszki) – tym lepszy efekt nauki.
Jednak  kucie na pamięć, również w przypadku języka, ma swoje wady, które – moim zdaniem – przewyższają zalety szybkiego sukcesu edukacyjnego, który gwarantują fiszki i inne techniki szybkiego zapamiętywania. Przede wszystkim, nasz słownik wewnętrzny – który kompilujemy dla każdego nabywanego języka, i ojczystego, i obcego – nie jest zbiorem czy inwentarzem przypadkowych haseł, ale systemem opartym na różnorodnych haseł tych połączeniach. Dzieje się tak dlatego, że systemem właśnie, a nie inwentarzem, jest język jako taki (pisałam o tym w eseju o matematyczności języka). W takiej sytuacji uczenie się fiszkowe (=pamięciowe), które prowadzi do tak ważnej dla dobrej znajomości języka automatyzacji jego zasobów, jednocześnie blokuje refleksję nad przyswajanym systemem[2], ponieważ uniemożliwia spojrzenie poza pamięciowe gotowce i dostrzeżenie ich systematyczności o małym (wzorce) i dużym (reguły) zasięgu.                                         
Dlaczego taka refleksja jest konieczna? Po pierwsze, bez dostępu do systemu, który mogą zablokować nam fiszki, trudno mówić o uczeniu się języka ze zrozumieniem. Jak groteskowe może być przetwarzanie form bez głębszej analizy niesionych przez nie znaczeń, widać w przypadkach, kiedy ktoś używa zapamiętanych (a nie w pełni zrozumiałych dla siebie) klisz, zapewne po to, by zrobić na kimś wrażenie i/ lub zostać uznanym za przedstawiciela jakiejś (atrakcyjnej) grupy społecznej. Najpowszechniejsza egzemplifikacja takiej sytuacji to oczywiście wypowiedzi niektórych polityków. Innym przykładem, jakim bełkotem owocują składanki zasłyszanych i powtarzanych bezrefleksyjnie językowych prefabrykatów, zwłaszcza pochodzących z obszarów, które ewidentnie znajdują się poza zasięgiem poznawczym autorów wypowiedzi, są cytaty z pseudonaukowych prac zebrane w znanej książce Alana Sokala i Jeana Bricmonta Modne bzdury (przy okazji polecam; a sprawdzić się w pisaniu automatycznym takich tekstów można TUTAJ)[3].  Innymi słowy, biegłość formalna jest niczym, jeśli nie idzie za nią zrozumienie, a fiszki rozumieniu nie służą.
Po wtóre – i dla mnie ważniejsze – jeśli przyjmiemy, że język jest zachwycający przede wszystkim dlatego, iż otwiera pole do kreatywności (o czym wielokrotnie była mowa wcześniej), to musimy przyjąć do wiadomości, że jest możliwa ona tylko pod warunkiem dostrzeżenia systemu w użyciu językowym, wyabstrahowaniu wzorca i zastosowaniu go w nowym / nowatorskim zwrocie. A jeśli ta możliwość właśnie o pięknie języka stanowi, to – uzupełniając Norwida – nie po to jest światło (języka jako systemu), by pod korcem (fiszek) stało. 


[1] Fiszki mogą służyć do nauki każdego przedmiotu, nie tylko języków. Sama w swoim czasie rekomendowałam je dzieciom do nauki stoli świata).
[2] O tym, że automatyzacja pewnych działań blokuje świadomy do tych działań dostęp i działań tych analizę wiedzą wszyscy, którzy, już jako doświadczeni kierowcy, próbowali wyjaśnić nowicjuszowi, co akurat robią, w jakiej kolejności i dlaczego tak.
[3] Takie przetwarzanie może być również dowodem na – pourazowy zazwyczaj – defekt mózgu zwany afazją Wernickego.