Ci, których język zachwyca, bywają zapraszani przez media do prowadzenia programów popularyzujących język jako zjawisko oraz budujących i utrwalających kulturę języka polskiego, który jest naszym dobrem i który powinniśmy hołubić. Najbardziej znane z tych, które przewinęły się przez łamy i anteny są „Ojczyzna-polszczyzna” Jana Miodka oraz „Mówi się” Jerzego Bralczyka[1], przy czym ten drugi zasiadał również w jury programu „Mistrz mowy polskiej”. Lokomotywami obu audycji byli prowadzący, niewątpliwi znawcy języka, ale też pasjonaci, gawędziarze, znakomici i dowcipni mówcy. Kryteria te – fachowości i giętkości języka – spełnia także bohaterka niniejszego wpisu, Katarzyna Kłosińska.
Dr Katarzyna Kłosińska, językoznawca, sekretarz Rady Języka Polskiego, prowadzi na antenie radiowej „Trójki” audycję „Co w mowie piszczy”. Jak można przeczytać na odnośnej stronie Polskiego Radia, jest to program o „naszym języku – o jego historii, współczesności, poprawności, zawiłościach, ciekawostkach, a przede wszystkim o naszym do niego stosunku.” Z uznaniem dla merytorycznej zawartości kolejnych edycji „Co w mowie …”, skoncentruję się na „naszym do [języka] stosunku”, ponieważ ten aspekt rzeczonej audycji – czyli nie tyle to, co Katarzyna Kłosińska mówi, ale jak komponuje i prezentuje wypowiedź – wysunie się na plan pierwszy w moich rozważaniach. Bo Katarzyna Kłosińska mówi z dużą dbałością o formę wypowiedzi, pieczołowicie planując całość i dobierając słowa. Dzieje się tak zapewne, bo jak sama powiada w jednym z wywiadów, „kryje się [za tym] potrzeba chronienia tego, co dla nas ważne. Dbamy o język, bo uważamy go za – przepraszam za patos – wartość narodową”[2].
Pieczołowitość jako cecha podziwiana pojawiła się już raz na łamach tego blogu w eseju o Annie Wierzbickiej i jej językowi szaliczka poprawianiu. Fakt, że wraca, może świadczyć o mojej własnej obsesji na tym punkcie: jest we mnie, osobie roztargnionej i niepanującej nad bałaganem, podziw dla tych wszystkich rąk, co pieczołowicie, w spokojny i celowy sposób[3] składają ściereczki i sweterki, podziw, pod którym kryje się zapewne tęsknota za równo poukładanym życiem, zwłaszcza tym umysłowym, czyli za dyscypliną intelektualną. Zanim osiągnę własną, lubuję się w cudzej, a doświadczeń wartych opisania dostarcza mi w tej dziedzinie „Co w mowie piszczy”. W każdej audio-refleksji wygłaszanej w ramach tej audycji Katarzyna Kłosińska mówi tak, jakby pisała: wypowiedź jest dobrze zaplanowana, spójna: wewnątrz każdego akapitu i w sposób logiczny łącząca poszczególne części w jedną całość; środki wyrazu dobrane są tak, aby uniknąć powtórzeń; a na końcu zawsze pojawia się zgrabna puenta.
Nie wykluczam, iż – a nawet przypuszczam, że jak najbardziej tak właśnie jest – Katarzyna Kłosińska mówi jakby pisała właśnie dlatego, że każdy taki słowny mini-felieton jest wcześniej przygotowany pisemnie, dopracowany i wielokrotnie poprawiony, a nagranie jest z tzw. „puszki”: zarejestrowane nie „na żywo” – gdzie trema wygrywa czasem z pieczołowitością wypowiedzi – ale na długo przed programem i po prostu odtwarzane na antenie. Fakt ten nie zmienia mojego zachwytu dla pieczołowitości wypowiedzi Kłosińskiej. Skłania mnie natomiast do refleksji nad rolą pisania w pięknym mówieniu. Jeśli bowiem chce się zabłysnąć oratorsko – również publicznie – trzeba pisać.
Dobry mówca musi oczywiście posiąść wiele innych umiejętności składowych. Oprócz tego, że pożądanym jest, aby – przede wszystkim, jak sądzę – miał coś ciekawego do powiedzenia, powinien: umieć uporać się z tremą; mieć jakie takie pojęcia o zasadach emisji głosu; panować nad przykrymi dla ucha manieryzmami, takimi dość powszechne y-kanie (lub a-kanie u tych, którzy udają anglojęzycznych); dużo czytać, bogacąc swoje zasoby językowe; etc. Niemniej, powinien również (o czym była mowa wyżej) dużo pisać, bo to pisanie właśnie ma szansę przydać pieczołowitości (ale też i płynności, i swady) temu, co mówimy.
Rola pisania jest nie do ocenienia w porządkowaniu myśli, ponieważ – przeciwieństwie do popisów oratorskich, które odbywać się muszą w czasie rzeczywistym – praca pióra nie poddaje się presji czasu i ograniczonych zasobów poznawczych. Dzięki temu możemy naszym myślom dać próbę głosu; wsłuchać się, bez pośpiechu, w ich brzmienie; obrócić każdą myśl w palcach naszego umysłu, odłożyć na chwilę, dotknąć poznawczo innej myśli i – jeśli chcemy – wrócić do tej pierwszej. Możemy te myśli łączyć i rozłączać; i jeszcze doszlifować, tym razem w tandemie. Możemy także nadać naszym refleksjom odpowiednią formę; popracować nad formy tej kunsztem; wyrugować niedoskonałości brzmienia. Praca na obu poziomach pieczołowitości – tym związanym z treścią i tym odpowiedzialnym za formę – służy nam jako mówcom. Nasze myśli nabierają kształtu, zapisane stają się lepiej uchwytne, a dopracowana forma zapada w pamięć, bo litera scripta manet. Mówiąc o formie mam na myśli tak skalę mikro – wyrażenia rzadko używane, a przywołane na papier i w ten sposób utrwalone jako środek wyrazu pewnej konkretnej myśli – jak i poziom makro – strukturę całej wypowiedzi, środki stylistyczne, używane do jej porządkowania wewnętrznego oraz do łączenia tego, co już było z ciągiem dalszym; wyrażenia, struktury i łączniki stylistyczne, które – zapisane – zapadają nam w pamięć.
Dlatego piszmy jak najwięcej, abyśmy mogli zawsze powiedzieć to co chcemy i jak chcemy. Jak Katarzyna Kłosińska, której felietony o języku gorąco polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz