Esej będący próbą odpowiedzi na postawione w tytule pytanie należy do kategorii „za ciosem”. Inspiracją dla niego stała się bohaterka wpisu poprzedniego –
Katarzyna Kłosińska – a raczej książka jej autorstwa pod tytułem, jak w nagłówku.
Skąd się biorą słowa to zbiór krótkich felietonów, publikowany oryginalnie w III programie Polskiego Radia, który z czasem ukazał się drukiem. Całość – o znamiennej organizacji prezentowanego materiału: pochodzenie słów wyjaśnia Autorka w porządku od stworzenia świata poprzez ludzkie dole i niedole, do spraw najmniejszych – opowiada o pochodzeniu i semantycznej ewolucji słów. W dużym skrócie: dziedziczymy je z języków-przodków, z
praindoeuropejskiego,
prasłowiańskiego,
greki lub
łaciny; rozszerzamy i zawężamy istniejące znaczenia; pożyczamy: z innych języków lub – przy określeniach przedmiotów, zjawisk i osób – od twórców/producentów tych pierwszych, odkrywców tych drugich czy postaci literackich posiadających pewne cechy tych ostatnich; w końcu słowa tworzymy, rzadko od zera, a częściej z istniejących prefabrykatów.
Słowa z pierwszej kategorii – te po wspólnych z innymi językami przodkach – rozpoznajemy po podobieństwie rodzinnym. Należą do nich na przykład
rzeka (oraz
river,
rivière,
rivus; wszystkie pochodzące od praindoeuropejskiego rdzenia *ri oznaczającego
płynąć, bo wszak
panta rei) czy
brat i
siostra (też praindoeuropejskie i też widoczne w innych językach, nawet tych od polskiego odległych
). Z kolei najciekawsze rozszerzone/zawężone znaczenia opisane przez Kłosińską to:
kochać, którego przodek znaczył
dotykać;
piwo, które początkowo znaczyło
coś (=cokolwiek) do picia; czy pochodząca od
piwa piwnica, oryginalnie służąca do przechowywania wyłącznie gorzelnianych produktów. Do tej samej kategorii dopiszę
wstyd, którego znaczenie musiało być przedmiotem wielu drobnych przesunięć semantycznych, bo jest to – jak pisze Kłosińska – słowo pochodzące z tego samego rdzenia co
stygnąć. Oznacza to, iż uczucie zażenowania doświadczane przez naszych przodków musiało być nieco odmiennej natury niż to, które każe nam dziś płonąć/palić się czy spiekać raka. Interesującym zjawiskiem są też tzw. dublety: dwa podobne formalnie słowa na określenie tego samego zjawiska. Takie dwojaki oszczędna polszczyzna dwojako zagospodarowywała – jedna forma zostawała „przy swoim”, druga przesuwała się znaczeniowo, jak w przypadku
pękać/ pukać (początkowo oba znaczył pękać) czy
chęć/chuć (oba oryginalnie neutralne znaczeniowo). Innego rodzaju dublety to słowa podobnie brzmiące a odmienne znaczeniowo – na przykład
skrowny (=cichy) i
skromny (=osobny) – z których jedno z czasem wyszło z użycia, oddając drugiemu swoje znaczenie. W kategorii trzeciej – zapożyczeń – za jedno z ciekawszych uznałam
gmach, ze względu na interesującą drogę semantycznych zmian, jaką pokonał: tak samo jak polski
pokój, niemiecki
Gemach ewoluował od
spokoju do
miejsca gdzie można spokojnie odpocząć. Pożyczony, zaczął karierę w polszczyźnie od określania
kondygnacji, aż stał się określeniem na budynek o wielu kondygnacjach. Intrygujące pożyczki nawiązujące do twórców, producentów, postaci literackich to:
gadżet od Gautiera Gageta, twórcy pamiątkowej wieży Eiffle’a;
nikotyna od francuskiego dyplomaty i propagatora palenia Jeana Nicota,
lowelas od Roberta Lovelace’a, bohatera Samuela Richardsona; czy
dzierżymorda z Gogola.
Ostatnią grupę – słowa, które tworzymy łącząc elementy istniejące autonomicznie – zostawiłam na koniec, ponieważ powstały one na drodze bardzo zajmującego procesu językowego, który chcę opisać szerzej.
Leksykalizacja, bo o niej mowa, jest przykładem zmiany w języku, w wyniku której zanika łączność semantyczna między słowem lub całym wyrażeniem (najczęściej idiomem) a znaczeniami jego morfemów/słów składowych (w efekcie np.: słowo
narzeczony traktujemy jako rzeczownik, a nie jako imiesłów i nie łączymy jego znaczenia ze słowem
obiecany, przyrzeczony, na które wskazuje rdzeń świadczący o pochodzeniu
narzeczonego - i
przyrzeczonego - od czasownika
rzec). W takich przypadkach odpowiedź na pytanie „Skąd się biorą słowa” często wymaga procesu odwrotnego od tego, który słowo uformował, czyli deleksykalizacji. Przykładów dociekań etymologicznych tego typu jest u Katarzyny Kłosińskiej wiele. Na przykład, dowiadujemy się, że morfologicznie słowo
popiół to „pochodzący ze spalania”, bo będący połączeniem przedrostka
po- z morfemem
pel, oznaczającym
palić. Z kolei
wspaniały wyderywowało od rzeczownika
pan, poprzez czasownik
panieć (=stawać się jak pan), aż do opatrzonego przedrostkiem imiesłowu
wspaniały. Powoli zaś to oryginalnie „według woli” (z założeniem, że wszyscy
wolimy bez presji, bez pośpiechu).
Deleksykalizacja, dotycząca słów lub całych, często idiomatycznych, wyrażeń jest nie tylko sposobem odczytywania znaczeń, ale też źródłem humoru, toteż wiele przykładów znajdziemy w kabarecie i w reklamie (ostatnio popularna: SIŁA ODRUCHU > SIŁA OD RUCHU), gdzie celem jest rozbawienie czy zaintrygowanie odbiorcy. Warto wspomnieć również, że czasem – we wspomnianych wyżej obszarach aktywności językowej oraz, a może przede wszystkim, w poezji – mamy do czynienia z deleksykalizacją fałszywą, która jest grą słów stanowiącą popis możliwości nadawcy służącą przyjemności intelektualnej odbiorcy, ze szczególnym uwzględnieniem świeżego spojrzenia na język, jego formy i ich znaczenie, a także na nadawanie tym znaczeń nowych, niewyświechtanych odcieni. Ze szczególnie udanych przykładów przychodzi do głowy
Barańczaka „że to nami, / żetonami, gra się w tę grę”
, gry słowne
poetów-lingwistów (do poczytania w jednym z wcześniejszych wpisów) oraz fałszywa deleksykalizacja angielskiego
intimidating (rodowód:
timid = potulny →
intimidate = onieśmielić →
intimidating = onieśmielający) jako
intimi (od
intimate = intymny) plus
dating (= randkowanie), która semantycznie gładko wpada w ucho każdemu, kto wie, jak onieśmielające bywają intymne spotkania. Autorem przytoczonej pseudo-deleksykalizacji jest mój wybitny kolega
Przemek, którego wyczyn, obok ksiązki Katarzyny Kłosińskiej, stał się bodźcem do zaprezentowanej wyżej refleksji o języku.