sobota, 31 grudnia 2011

O języku con amore (5): John Humphrys

John Humphrys, brytyjski dziennikarz a także prezenter radiowy i telewizyjny, (w tym, w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, główny prowadzący programu informacyjnego BBC), trafił do cyklu con amore z powodu książki Lost For Words: The Mangling and Manipulating of the English Language, wydanej w 2004r., a czytanej – przeze mnie – całkiem niedawno. Tytuł, w wolnym tłumaczeniu, mógłby brzmieć „Brak mi słów. Co oni robią z angielszczyzną?”, książka dotyczy bowiem rozpaczy autora nad kondycją współczesnego języka angielskiego, a zwłaszcza zmian w nim zachodzących pod wpływem różnorakiej nowomowy.
Zanim o tym, co boli Humphrysa najbardziej – a co sam określa mianem słów/zwrotów-zombie – kilka mniejszych utyskiwań w sprawach, w których nie do końca z autorem zgadzam się (zapewne dlatego, że on jest rodzimym użytkownikiem języka, o którym w książce Lost for Words … mowa, a ja nie, o czym – w dalszej części rozważań). Nie jest Hymphrys szczególnym zwolennikiem tzw. split infinitives[1]; nie przepada też za produktami mojego ulubionego procesu słowotwórczego czyli za kontaminacjami; wreszcie, surowo bardzo odnosi się do innego mojego faworyta, czyli do konwersji (rzeczownikowo-czasownikowej i innych). Niemniej, nie jest w tych antypatiach bardzo rygorystyczny: przyznaje się – i tu zgadzam się z nim całym sercem – do darwinistycznego na rozwój języka poglądu, w myśl którego z neologizmów przetrwają najsilniejsze (najciekawsze, najzręczniej oddające myśl użytkownika, a przez to najatrakcyjniejsze).
Coś, czego jednak Humprys współczesnemu użytkownikowi języka nie może wybaczyć, to zombiefikacja środków wyrazu. Zjawisko to, inicjowane przez język biznesu a wdzierające się przemocą do różnych rejestrów (język polityki, mediów, a nawet, o zgrozo, nauki czy naszych zwykłych, potocznych wypowiedzi), polega na tym, iż wypowiedź „montuje się” z pewnych zbitek słownych, które może kiedyś miały znaczenie, ale na skutek nadużywania zostały całkowicie wyprane semantycznie. Teraz, już zupełnie bez znaczenia, krążą te słowa-zombie między ludźmi i niektórych straszą (o onieśmielaniu za pomocą nadmuchanego a non- czy a-sensownego języka pisałam przy okazji refleksji nad książką Sokala i Bricmonta), a u niektórych, jak u Humprhysa, budzą absmak i rozgoryczenie. U mnie – natomiast – budzą dwie refleksje.
Przede wszystkim, w odniesieniu do mojego ojczystego języka – podobnie jak Humphrys – sprzeciwiam się jego zombiefikacji. Język mnie zachwyca, i chcę, żeby słowa były żywe swą semantyką, bo bez tego stają się narzędziem manipulacji i marketingu – wszechobecnego już, niestety – który wkrada się do tego co mówimy i jak mówimy. Wyrażenia, które tworzymy nie muszą już nic znaczyć, muszą natomiast sprzedać – nas, nasz produkt, nasze pomysły – komuś, do kogo nasze wypowiedzi adresujemy. Do tego nie trzeba znaczeń, słowom pozostaje brzmieć i wyglądać. Dzięki temu, że (jako gestalty) działają na naszą podświadomość zamiast przemawiać do naszego ratio, tym łatwiej nas ogłupiają i prowadzą tam, gdzie mówiący chce nas z(a)wieść. Onegdaj zastanawiałam się w towarzystwie kogoś, z kim łączy mnie niechęć do słów-zombie, nad sensem kucia wyrażeń typu „komunikacja społeczna”. Jakaż bowiem może być komunikacja, jeśli nie społeczna właśnie? Doszliśmy do wniosku, że taką etykietę wybiera się nie ze względu na jej znaczenie, ale właśnie ze względu na to czy wpadnie w ucho potencjalnemu odbiorcy anonsowanego przez etykietę towaru. A zbitka „komunikacja społeczna” budzi szereg pozytywnych skojarzeń, które nie dają może większego zrozumienia, o co chodzi, ale prowadzą do uczucia dającego się streścić słowami „przytul mnie”. Również Humprys rozważa i odżegnuje się od potworów takich jak „zarządzanie zmianą”, pisząc, że  samo znaczenie słowa zarządzanie implikuje zmianę: w czasach stagnacji/stabilizacji w zasadzie nie ma czym zarządzać. Niemniej, „zarządzanie zmianą” brzmi dobrze, więc wszyscy chcą zmianą zarządzać; wszyscy, którzy wśród słów zombie czują się komfortowo, pewnie dlatego, że boją się języka żywych znaczeń, które zobowiązują. A słowa-zombie nie zobowiązują; można nimi co najwyżej pograć w bullshit bingo, do czego, swoja drogą, bardzo zachęcam.
Druga refleksja, którą budzą we mnie uwagi Humprhysa na temat słów/wyrażeń zombie – a do nich zalicza autor również różnego rodzaju klisze i zwroty utarte – dotyczy dylematu, wobec jakiego staje w tym kontekście uczący się języka obcego. Właściwie każde słowo w języku obcym znaczenie ma zawsze niepełne i patrzymy na jego semantykę – a, co za tym idzie, frekwencję i łączliwość – jak przez matową, nieprzezroczysta szybę. W takiej sytuacji bezpiecznym rozwiązaniem jest użycie języka oparte o zbitki słowne (utarte zwroty, idiomy, frazeologizmy), zwłaszcza te, które są w częstym użyciu wśród rodzimych użytkowników. Takie postępowanie ma jednak swoją cenę. Przede wszystkim matowa szyba sprawia, że tym łatwiej wpaść możemy w pułapkę bullshit bingo – nie widzimy semantycznej pustki, bo nie do końca zdajemy sobie sprawę z semantycznej głębi. Poza tym, o czym pisałam przy okazji uwag o fiszkach, istotą języka jest produktywność, wychodząca poza językowe gotowce, toteż ucząc się utartych zwrotów może – niebezpiecznie i bezproduktywnie – w rzeczonych gotowcach utknąć. Reasumując refleksję drugą – za pomocą uwagi na dużo wyższym poziomie ogólności – zachwyt nad językiem, zwłaszcza obcym zawsze będzie mieć znamiona miłości nieodwzajemnionej. Chyba, że zamiast, na przykład, Dumy i uprzedzenia Jane Austin zdecydujemy się poczytać do poduszki Setha Grahame-Smitha.


[1] Konstrukcji, w której w angielski tzw. pełny bezokolicznik (poprzedzony to) wchodzi wyrażenie okolicznikowe. Np. to bravely oppose [sth]  (=dzielnie przeciwstawiać się [czemuś]), zamiast to oppose [sth] bravely. Dzieje się tak zazwyczaj, kiedy [sth], pełniące funkcję dopełnienia jest wyrażeniem szczególnie rozbudowanym. Sama bardzo tę konstrukcję (split infinitive) lubię, ponieważ w czasie moich studiów była całkowicie zakazana, a zaraz po studiach okazało się – z BBC programów właśnie – że jest dość powszechnie używana. Tyle o przypadkach motywacji machiawelicznej do nauki języka obcego ;-)

środa, 7 grudnia 2011

Balladyny i romanse z językiem

Ostatnio, z ogromną przyjemnością, przeczytałam książkę Ignacego Karpowicza Balladyny i romanse. Książka jest o niczym; jest o ludziach, ich losach, ich stosunku do życia oraz o zmianie, jakiej i losy i stosunek do życia podlegają (lub nie) na skutek decyzji bogów (z różnych dzielnic) o zamknięciu nieba i przeniesieniu się na ziemię, do „kraju z promocji”. Taka powieściowa oniczymość pozostaje w dość wyraźnym związku z tym, co sam Karpowicz mówi o swoich preferencjach pisarskich: zwyczajność przed niezwykłością; prostota nad życiem pełnym przygód. A w tej szarości – językowy diament, bo książka Karpowicza jest o niczym, ale – jednocześnie – sama jest Czymś: dowodem na niebywałe możliwości, jakie daje język w rękach elokwentnego erudyty; czy raczej język, z którym tenże romansuje, będący w tym romansie wierzchołkiem (pięknym) góry lodowej o niebywałej urodzie i wartości poznawczej.
– Mam fajny cytat z Karpowicza – pochwaliłam się koledze.
– W tej książce są same cytaty – odpowiedział.

To fakt. Cytaty, którymi Balladyny … wypełnione są po brzegi, pochodzą: z wybranych dzieł literackich (lista na końcu książki); z różnych żargonów zawodowych; oraz klisz obecnych w dyskursie publicznym i w naszych dyskursach prywatnych. Innymi słowy, książka Karpowicza jest jak sztambuch; jak zeszyt złotych myśli; lub jak niekończąca się uczta, na której w menu są wyłącznie chińskie ciasteczka (tamże). Całość wypada znakomicie: klisze na kliszach na kliszach układają się zachwycająco, ze skutkiem natychmiastowym oraz w działaniu długofalowym, z powodów, o których pisałam już w wielu poprzednich esejach. Po pierwsze, u Karpowicza – tak jak u Leca – chodzenie po utartych drogach (cytatu, kliszy, frazesu) grozi pośliźnięciem: często zaczynamy w terenie dobrze rozpoznanym, a kończymy w miejscu zaskakującym (czasem podrapani nie-powiem-gdzie, w pokrzywach), z którego roztacza się zupełnie nieoczekiwana – choć nie zawsze ładniejsza – perspektywa poznawcza. Do tego wszystkiego Karpowicz i jego cytaty w Balladynach … są dość Dalistyczne. Całe fragmenty powieści (powieści?), w których, dajmy na to, autor gromadzi klisze odnoszące się do tego samego pojęcia są zbiorami, z których chaosu i przypadkowości wyłania się nowy, zaskakujący sens. Do sensu tego docieramy skacząc z kamienia na kamień rzeki skojarzeń, wydobywając wybrane aspekty znaczeń (piętra skojarzeń warunkowane są posiadaną wiedzą z zakresu języka/języków, mitologii, filozofii, literatury itd.), łącząc je w nowe kombinacje i dochodząc do zupełnie nowego rozumienia pojęć (warunkowanego, jak wyżej); często przez amalgamat poznawczy czy drogą zeugmy. Ponieważ o wszystkich wymienionych zjawiskach z pogranicza językowo-pojęciowego była już mowa w różnych wcześniejszych esejach, ograniczę się do prezentacji moich ulubionych cytatów zwyczajnych, cytatów skocznych i cytatów cytatów. I proszę nie obawiać się spoilerów – ta książka naprawdę jest o niczym ;-).
Mój faworyt zawodowo umocowany:
Skoro nie powinniśmy dyskryminować ludzi ze względu na rasę czy płeć […], to również nie powinniśmy dyskryminować studentów ze względu na ich możliwości intelektualne. W moich grupach od lat są inwalidzi umysłowi i renciści intelektualni […], mądrzejsi już oni nie będą, więc im pomagam – przepuszczam z roku na rok. Pomagać niepełnosprawnym to nasz obowiązek. (str. 510)
Cytat wspomnieniowy, ze szczególnym uwzględnieniem Nad Niemnem:
Opis to podstawowy element narracji, obok opowiadania […]. Przyjęło się uważać, iż opis przedstawia ponadczasowe składniki narracji. W prozie realistycznej jest prezentowany z perspektywy wszechwiedzącego narratora […]. Obecnie opis „realistyczny” służy uprawdopodobnieniu światów istniejących tylko i wyłącznie na stronicach tekstów. Opis, między innymi przyrody […] występuje po to, żeby czytelnik miał co pomijać. (str. 19)
Ulubieniec Dali-styczny:
Nazywam się czas […]. Mam specjalizacje medyczną: goję rany a mój ząb nadgryza wszystko. Jestem pieniądzem. Do mnie dzban wodę nosi. Po mnie każdy mądry. Umiem wiele: naglę, pokazuję, przychodzę, a mimo to bywam zabijany. Wtedy mi siebie szkoda. […]. Pojawiam się z o, z po, z do, z przed, a nawet z z. Dawnymi czasy miałem brodę i reumatyzm oraz chyba sklerozę. Czasem pojawiam się jako duch. Beze mnie nie istnieje nawet nic. Czas na mnie. (str. 56)
I cytaty cytatami brzemienne:
[…] Paweł wystawiał się na wątpliwości i symulakrę cierpienia/zrozumienia, wybierając dania z Fast foods idei, gdy postanawiał zmienić swoje życie, zboczyć z błędnej drogi (w ten sposób powstaje błędne koło zwane popularnie rondem, tak na marginesie, przede wszystkim w Radomiu, mieście tysiąca i jednego ronda) […]. (str. 430-431).
Oczywiście także na ziemi czas nie jest jednorodny, czas nigdy nie poddał się homogenizacji i  globalizacji oraz końcowi historii (Fukuyama). Są miejsca w których czas kręci się dookoła własnej osi (kręcić się wokół własnej osi – związek frazeologiczny niewiele mający wspólnego z czasem). Są miejsca w których czas płynie w bok, nigdy do przodu, nigdy do tyłu (amisze, ortodoksyjni Żydzi i Rodzina Radia Maryja). Są tez miejsca, w których czas wystrzelił z kopyta do przodu, aż do swego końca (sekty, na przykład Świetlisty Szlak), a także miejsca, w których czas uderzył z kopyta wstecz (Korea Północna). (str. 418)
A co, przy tym wszystkim, szczególnego zachwytu godne, semantycznie skoczna narracja Karpowicza notorycznie porusza się na granicy strumienia świadomości, co sprawia, że zaciera nam się granica między tym, co czytamy, a tym, co myślimy – i nie chodzi tu wyłącznie o refleksję podczas czytania, ale o myślenie po prostu, myślenie zazwyczaj. I jest to dodatkowa, niezwykła w swej pozornej bezcelowości przyjemność z lektury Balladyn … .

sobota, 3 grudnia 2011

O kulturze dyskusji

Odpowiedź na pytanie, na czym polega kultura dyskusji jest w zasadzie prosta i każdy z nas potrafi wymienić kilka cech, które świadczą o poziomie uczestników takiej czy innej wymiany zdań. Przede wszystkim każda transakcja słowna powinna być na argumenty, nie na inwektywy; argumenty powinny być ad rem, nie ad personam, a wypowiedzi – możliwie pozbawione dygresji; odpowiedzi na argumenty również muszą być rzeczowe, a padać powinny dopiero, gdy interlokutant postawi kropkę; w nawiązaniu do tego ostatniego, ważne także jest, aby emocje, które przeważnie tak czy inaczej rozpalają dyskutantów, pozostały na poziomie pozwalającym utrzymać poziom decybeli w nieszkodliwych dla zdrowia normach. I mimo, że cech kulturalnej wymiany zdań jest (jak widać) kilka, to nadmiar emocji właśnie – wedle powszechnych przekonań – sprawia, że dyskusja zmienia się w pyskówkę, czyli przestaje być wymianą kulturalną. Niewątpliwie tak właśnie często się zdarza, ale czy wyłącznie tak? 
Postawione na końcu ostatniego akapitu pytanie jest dość przejrzystym zabiegiem retorycznym, bo skoro autor je stawia, to z pewnością po to, by – w mającym teraz nastąpić wywodzie – odpowiedzieć na nie w sposób pokazujący, że jest inaczej, niż się powszechnie uważa. Taki jest i mój zamiar. Chcę pokazać, że czasem ważniejsze od tego, na jakim poziomie emocji i decybeli mówimy, jest … nawet nie to, CO mówimy, ale JAK to mówimy, w sensie doboru środków wyrazu w odniesieniu do naszych prawdziwych intencji. Innymi słowy, nawet jeśli na poziomie lokucji[1] nasza wypowiedź jest bez zarzutu, jej waga illokucyjna (co chcemy powiedzieć czy co NAPRAWDĘ mówimy) oraz perlokucyjna (jaki wpływ zamierzamy wywrzeć na osobę, z którą rozmawiamy) może być konfliktogenna. Niemniej, zanim spróbuję pokazać mechanizmy zaogniania dyskusji za pomocą aktów mownych zwanych pośrednimi, najpierw kilka słów o tym, dlaczego mają one siłę inwektywy; czyli kilka słów o twarzy, jej zachowaniu, jej odbieraniu i jej traceniu.
Twarz (ang. FACE) jest w socjologii, a także  (co ważniejsze dla niniejszych wywodów) w pragmatyce językowej pojęciem znanym. Mamy wiele twarzy – co nie ma nic wspólnego z dwulicowością – z których każda jest naszym publicznym, prywatnym, zawodowym, rozrywkowym itd. wizerunkiem; wizerunkiem chronionym skwapliwie, gdyż nieustannie zagrożonym w kontaktach międzyludzkich. Właściwie każda transakcja słowna z drugim człowiekiem może stać się dla naszej – lub cudzej – twarzy (nomen omen) policzkiem. Na przykład, gdy ktoś nam coś ofiaruje – przedmiot, komplement, czas, pomoc – przyjęcie podarunku przyprawia nam twarz pariasa (bo jest często postrzegane jako przyznanie, że mamy jakiś deficyt, który oto ktoś pomoże nam wyrównać); ryzykuje też sam ofiarodawca: jeśli zdecydujemy się oferty nie przyjąć, ucierpi on, bo zostanie mu twarz odrzuconego, de facto twarz głupca, którą dość trafnie podsumowuje kuplet z Brassensa „z xyz w rękach gębę głupio rozdziawiłem, wybałuszyłem durne ślepia swe”. Wszyscy, czasem podświadomie, zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego często nasze wypowiedzi są skonstruowane tak, żeby zagrożenie dla swojej i cudzej twarzy zminimalizować. Czymże bowiem są propozycje typu „Nie napiłbyś się kawy?”, jak nie ochroną wizerunku mówiącego (jeśli mi odmówią, to czyż od początku nie mówiłam, żeby się tej kawy nie napić?) i adresata (skoro „nie” już padło, tym łatwiej bezpiecznie odmówić).
Gdybyśmy zagrożenie dla twarzy minimalizowali również w dyskusjach, ich kultura podniosłaby się radykalnie. Tak się jednak nie dzieje i nawet trudno wymagać, by tak było. Celem dyskusji nie jest dbanie o to, by nasz rozmówca dobrze się czuł i mógł z wymiany zdań wyjść z twarzą. Wręcz przeciwnie: chodzi o to, by mu tę twarz (eksperta; przekonującego mówcy; elokwentnego erudyty) odebrać. Bronią w takim starciu jest język – pisałam już wcześniej o językowych kłach i pazurach współczesnych osobników alpha – a od rodzaju broni zależy, jaka będzie klasa pojedynku. Może to być starcie na kije bejsbolowe albo finezyjna szermierka. Osobiście wolę drugą opcję – wymiany ciosów tego typu są wydarzeniami, których świadków szablistość języka (Kaczmarski) ma szansę zachwycić (por. Mistrzowie Comebacku) – z jednym tylko zastrzeżeniem: niech ostrza użytej broni nie będą powleczone trucizną.
Jedną z form trującego, niegodnego ataku na czyjąś twarz, ataku będące lokucyjnie po prostu stwierdzeniem (faktu?), lecz mającego illokucyjną i perlokucyjną wartość inwektywy, jest przyprawianie komuś gęby przez użycie w dyskusji wyrażeń nacechowanych negatywnie w miejsce form językowych pozbawionych pejoratywnych konotacji. Taką rolę pełnią na przykład: kobietka (często protekcjonalne) lub baba (przeważnie pogardliwe lub z niechęcią) zamiast kobiety; robol zamiast robotnika (jw) czy ględzić (ze złością) zamiast mówić. W tym kontekście możemy sobie wyobrazić wymianę między dwoma osobami, z których jedna preferuje literaturę piękną, druga zaś lubuje się w książkach historycznych; wymianę (pozornie) pozbawioną inwektyw, a jednak o bardzo niskiej kulturze dyskusji demonstrowanej przez A: Ja czytam książki o faktach, a ty o gruszkach na wierzbie, d…. Maryni i zielonych ludzikach lub przez B: Ja czytam książki o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach, a ty o duperelach, o których już nikt nie pamięta. Nikt tu nikogo nie nazwał idiotą czy osobą o pospolitym guście … a jednak nazwał. Dbajmy więc o kulturę dyskusji na poziomie nacechowania. Może stwórzmy nawet specjalny cech dyskutantów niecechujących. Bo czy świat nie byłby piękniejszy, gdy powiedzieć:  Ja czytam o faktach a ty o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach? Jakże po takim wstępie można by pięknie (po)różnić się dzięki temu, że ciągle jeszcze dyskutuje się z twarzą, a nie z przyprawioną gębą.


[1] Więcej o pragmatycznej wartości różnych wypowiedzi w PRAGMATYCZEJ WARTOŚCI KARMIENIA PSA.