Na początku maja odbył się kolejny Kongres Języka Polskiego. Wydarzenie to miało miejsce w Katowicach, w których mieszkam, czuję się więc odrobinę jak gospodarz wydarzenia, a przez to szczególnie upoważniona do komentarza na jego temat. Sam komentarz jest może odrobinę spóźniony, ale, jak wynika z majowych wpisów, absorbowały mnie w tym miesiącu inne związane z językiem kwestie. Niemniej, sam kongres, a zwłaszcza najważniejsze poruszane na nim wątki, zajmują mnie na tyle, by poświęcić im odrębny esej. Jednak, ponieważ w samym wydarzeniu nie uczestniczyłam, odniosę się do niego na podstawie tego, co wiem „z drugiej reki”, a konkretnie z raportu Szacun dlapolszczyzny. Powoli tracimy wspólny język opublikowanego w Polityce 20 (2807).
Z artykułów składających się na raport Polityki wynika, że uczestnikom kongresu – zwłaszcza polonistom – było smutno. Ubolewali nad spadkiem czytelnictwa i wynikającym z niego ubóstwem językowym Polaków. Niepokoiła ich też ekspansja języka młodzieżowego oraz fakt, że wdziera się on na terytoria należące dotąd do polszczyzny standardowej. Raport donosi także, że językoznawcy odnotowali specyficzne cechy młodzieżowej polszczyzny, których proweniencji nie byli w stanie zidentyfikować, jak choćby w przypadku „umizgliwego seplenienia” (termin ukuty wspólnie przez profesora Miodka i śląskiego poetę Goczoła) nastoletnich pań, którego przykładem jest „jedenascie” zamiast „jedenaście”. W kontekście wszystkich tych zmartwień, raport mówi o „branżowym osamotnieniu” filologów: inni uczestnicy (socjologowie czy psychologowie) woleli dyskutować o odmianach polszczyzny, a nie o zagrożonej normie. Cytowany w Polityce JacekWasilewski wspomina o kongresowym podziale na normatywistów (tych, którzy uważają, że gramatyka to zbiór reguł do przestrzegania) i deskryptorów (zainteresowanych opisem status quo języka polskiego).
Przy okazji raportu Polityka publikuje jeszcze dwa interesujące teksty: Bartka Chacińskiego rozważania o języku 2.0, czyli o przestrzeni wirtualnej jako epicentrum lingwistycznych zmian; oraz Słownik polityczny Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki. Pierwszy tekst dworuje sobie z dmuchanego jak pontony Rimbauda języka serwisów społecznościowych. Wall, profil, status czy publikowanie oraz skłonność do pisania o sobie (w statusach na wallu ;-)) w trzeciej osobie mają, zdaniem Chacińskiego, świadczyć o naszej megalomanii. Janicki i Władyka natomiast prezentują zbiór politycznych tworów językowych ostatnich miesięcy wraz z ich potencjałem kreowania czy kategoryzowania rzeczywistości.
Powyższy raport z raportu jest oczywiście niepełny – nie da się jego kompletnej treści zmieścić w pojedynczym wpisie – i tendencyjny – ponieważ prezentuje głównie te wątki, do których zamierzam się odnieść.
Na początek spróbuję wyjaśnić zagadkę „umizgliwego seplenienia”, która dla uczestników Kongresu pozostała nierozwiązana, pewnie dlatego, że bezdzietni lub specyfiką dziecięcego języka niezainteresowani (a ja – i owszem, do tego stopnia, że już wkrótce poświęcę temu zjawisku oddzielny wpis). Ktoś, kto w życiu spędził sporo czasu z 3-4-latkiem nie ma problemu z rozwikłaniem tej kwestii, ponieważ wie, że wiele dzieci w tym wieku ma problemy z palatalizacją (zmiękczaniem) głosek szczelinowych (np.: s→ś) i zwartoszczelinowych (np.: c→ć). W efekcie zamiast „miśka” mamy „miska”, a zamiast „sześć” – „szesc”. Umizgliwie sepleniące nastolatki, które zdają się o tym wiedzieć, depalatalizują miękkie głoski po to, by językowo kreować swoje ja w wersji „dzidzia”. Podobnie, odwołując się do swoich doświadczeń z językiem dziecięcym, nie mogę zgodzić się z Chacińskim, że pisanie o sobie w trzeciej osobie jest wynikiem megalomanii, ponieważ ma markować styl biograficzny jakiejś wybitnej postaci. Sama piszę o sobie w fejsbukowych statusach SnowAnnieColour była dziś na rolkach. Niemniej efekt, który mam zamiar osiągnąć to nie automonumentalizacja, lecz infantylizacja a więc odbronzowienie własnej postaci (czyli nie ponton ze mnie, a raczej le bateau ivre, jeśli odwołam się ponownie do Rimbauda), ponieważ cały czas pamięć podsuwa mi, głosem mojego 3-letniego syna Jacka, zdania typu Jacek nie musi spać. I wiem, że niejedno dziecko w tym wieku tak właśnie o sobie mówi.
Co do smutków polonistów, mam mieszane uczucia, bo we mnie samej walczą normatywista z deskryptywistą. Z jednej strony, o czym już wspominałam, wierzę, że „mój język świadczy o mnie” i walczę z tym, co mnie w języku innych irytuje. Poświęcę tej sprawie odrębny wpis; tu ograniczę się do stwierdzenia, że nie znoszę językowego niechlujstwa – bo jest jak niewyczyszczone buty i nieobcięte paznokcie – i językowego dysonansu, który czasem wywołuje postmodernistyczne mieszanie kodów, zwłaszcza takie, które aż zgrzyta w uszach nieadekwatnością języka do osoby/sytuacji (profesor wykładający językiem imieninowego przyjęcia – bez naukowego/sytuacyjnego uzasadnienia dla takiego rejestru – będzie tu dobrym przykładem). Z drugiej strony język zachwyca mnie jako zjawisko i uważam, że wszystkie zachodzące w nim zmiany, również te niepożądane, wiele nam mówią o naszym kodzie jako systemie i o nas samych, kodu tego użytkownikach. Ubolewałabym nad językiem młodzieżowym w kontekście dla takiego języka niestosownym; nie zmienia to faktu, że język nastolatków jest kodem, który szczególnie dobrze realizuje poetycką funkcję języka (Jakobson): jeśli coś ma się przyjąć w najmłodszej polszczyźnie, to musi dobrze brzmieć, musi być muzyką dla naszych uszu, perełką taką jak wymaksić rogala na poziom epika. I najważniejsze: mają rację uczestnicy kongresu twierdząc, że czynnikiem dla jakości naszego kodu istotnym jest oczytanie. Dlatego nie można chyba mówić o języku młodzieżowym jako takim. Wszak innym kodem posługują się młodzi czytelnicy Bravo (lub nieczytelnicy-w-ogóle), a innym – nastoletni wielbiciele Świata Nauki czy Filmu.