niedziela, 29 maja 2011

Czy język nas zasmuca? – Kongres Języka Polskiego

Na początku maja odbył się kolejny Kongres Języka Polskiego. Wydarzenie to miało miejsce w Katowicach, w których mieszkam, czuję się więc odrobinę jak gospodarz wydarzenia, a przez to szczególnie upoważniona do komentarza na jego temat. Sam komentarz jest może odrobinę spóźniony, ale, jak wynika z majowych wpisów, absorbowały mnie w tym miesiącu inne związane z językiem kwestie. Niemniej, sam kongres, a zwłaszcza najważniejsze poruszane na nim wątki, zajmują mnie na tyle, by poświęcić im odrębny esej.  Jednak, ponieważ w samym wydarzeniu nie uczestniczyłam, odniosę się do niego na podstawie tego, co wiem „z drugiej reki”, a konkretnie z raportu Szacun dlapolszczyzny. Powoli tracimy wspólny język opublikowanego w Polityce 20 (2807).
                Z artykułów składających się na raport Polityki wynika, że uczestnikom kongresu – zwłaszcza polonistom – było smutno. Ubolewali nad spadkiem czytelnictwa i wynikającym z niego ubóstwem językowym Polaków. Niepokoiła ich też ekspansja języka młodzieżowego oraz fakt, że wdziera się on na terytoria należące dotąd do polszczyzny standardowej. Raport donosi także, że językoznawcy odnotowali specyficzne cechy młodzieżowej polszczyzny, których proweniencji nie byli w stanie zidentyfikować, jak choćby w przypadku „umizgliwego seplenienia” (termin ukuty wspólnie przez profesora Miodka i śląskiego poetę Goczoła) nastoletnich pań, którego przykładem jest „jedenascie” zamiast „jedenaście”.  W kontekście wszystkich tych zmartwień, raport mówi o „branżowym osamotnieniu” filologów: inni uczestnicy (socjologowie czy psychologowie) woleli dyskutować o odmianach polszczyzny, a nie o zagrożonej normie. Cytowany w Polityce JacekWasilewski wspomina o kongresowym podziale na normatywistów (tych, którzy uważają, że gramatyka to zbiór reguł do przestrzegania) i deskryptorów (zainteresowanych opisem status quo języka polskiego).
                Przy okazji raportu Polityka publikuje jeszcze dwa interesujące teksty: Bartka Chacińskiego rozważania o języku 2.0, czyli o przestrzeni wirtualnej jako epicentrum lingwistycznych zmian; oraz Słownik polityczny Mariusza Janickiego i Wiesława Władyki. Pierwszy tekst dworuje sobie z dmuchanego jak pontony Rimbauda języka serwisów społecznościowych. Wall, profil, status czy publikowanie oraz skłonność do pisania o sobie (w statusach na wallu ;-)) w trzeciej osobie mają, zdaniem Chacińskiego, świadczyć o naszej megalomanii. Janicki i Władyka natomiast prezentują zbiór politycznych tworów językowych ostatnich miesięcy wraz z ich potencjałem kreowania czy kategoryzowania rzeczywistości.
                Powyższy raport z raportu jest oczywiście niepełny – nie da się jego kompletnej treści zmieścić w pojedynczym wpisie – i tendencyjny – ponieważ prezentuje głównie te wątki, do których zamierzam się odnieść.
                Na początek spróbuję wyjaśnić zagadkę „umizgliwego seplenienia”, która dla uczestników Kongresu pozostała nierozwiązana, pewnie dlatego, że bezdzietni lub specyfiką dziecięcego języka niezainteresowani (a ja – i owszem, do tego stopnia, że już wkrótce poświęcę temu zjawisku oddzielny wpis). Ktoś, kto w życiu spędził sporo czasu z 3-4-latkiem nie ma problemu z rozwikłaniem tej kwestii, ponieważ wie, że wiele dzieci w tym wieku ma problemy z palatalizacją (zmiękczaniem) głosek szczelinowych (np.: sś) i zwartoszczelinowych (np.: c→ć). W efekcie zamiast „miśka” mamy „miska”, a zamiast „sześć” – „szesc”. Umizgliwie sepleniące nastolatki, które zdają się o tym wiedzieć, depalatalizują miękkie głoski po to, by językowo kreować swoje ja w wersji „dzidzia”.  Podobnie, odwołując się do swoich doświadczeń z językiem dziecięcym, nie mogę zgodzić się z Chacińskim, że pisanie o sobie w trzeciej osobie jest wynikiem megalomanii, ponieważ ma markować styl biograficzny jakiejś wybitnej postaci. Sama piszę o sobie w fejsbukowych statusach SnowAnnieColour była dziś na rolkach. Niemniej efekt, który mam zamiar osiągnąć to nie automonumentalizacja, lecz infantylizacja a więc odbronzowienie własnej postaci (czyli nie ponton ze mnie, a raczej le bateau ivre, jeśli odwołam się ponownie do Rimbauda), ponieważ cały czas pamięć podsuwa mi, głosem mojego 3-letniego syna Jacka, zdania typu Jacek nie musi spać. I wiem, że niejedno dziecko w tym wieku tak właśnie o sobie mówi.
                Co do smutków polonistów, mam mieszane uczucia, bo we mnie samej walczą normatywista z deskryptywistą. Z jednej strony, o czym już wspominałam, wierzę, że „mój język świadczy o mnie” i walczę z tym, co mnie w języku innych irytuje. Poświęcę tej sprawie odrębny wpis; tu ograniczę się do stwierdzenia, że nie znoszę językowego niechlujstwa – bo jest jak niewyczyszczone buty i nieobcięte paznokcie – i językowego dysonansu, który czasem wywołuje postmodernistyczne mieszanie kodów, zwłaszcza takie, które aż zgrzyta w uszach nieadekwatnością języka do osoby/sytuacji (profesor wykładający językiem imieninowego przyjęcia – bez naukowego/sytuacyjnego uzasadnienia dla takiego rejestru – będzie tu dobrym przykładem). Z drugiej strony język zachwyca mnie jako zjawisko i uważam, że wszystkie zachodzące w nim zmiany, również te niepożądane, wiele nam mówią o naszym kodzie jako systemie i o nas samych, kodu tego użytkownikach. Ubolewałabym nad językiem młodzieżowym w kontekście dla takiego języka niestosownym; nie zmienia to faktu, że język nastolatków jest kodem, który szczególnie dobrze realizuje poetycką funkcję języka (Jakobson): jeśli coś ma się przyjąć w najmłodszej polszczyźnie, to musi dobrze brzmieć, musi być muzyką dla naszych uszu, perełką taką jak wymaksić rogala na poziom epika. I najważniejsze: mają rację uczestnicy kongresu twierdząc, że czynnikiem dla jakości naszego kodu istotnym jest oczytanie. Dlatego nie można chyba mówić o języku młodzieżowym jako takim. Wszak innym kodem posługują się młodzi czytelnicy Bravo (lub nieczytelnicy-w-ogóle), a innym – nastoletni wielbiciele Świata Nauki czy Filmu.

sobota, 21 maja 2011

W sieci wyobraźni: metafora dopełniaczowa

Metafora, niegdyś określana mianem stylistycznego środka wyrazu, dziś – zwłaszcza w świetle kognitywnej teorii języka – uznawana jest za mechanizm pojęciowy, dzięki któremu uzyskujemy wgląd w procesy myślowe człowieka. Innymi słowy, fakt, iż pojęcie X może być nośnikiem treści niezwiązanego z nim pojęcia Y, odczytujemy jako dowód na to, że ludzki umysł odnajduje pewne pierwotne/schematyczne/generyczne podobieństwo między tymi dwoma pojęciami.
Używane przeze mnie słowo pojęcie nie jest do końca trafne: kognitywna teoria metafory mówi o domenie semantycznej, czyli całym spektrum powiązanych pojęć. Pierwsza z tych domen, domena-nośnik nazywana jest domeną źródłową (source domain), bo to od niej zaczyna się poznawcza wędrówka do domeny drugiej, docelowej (target domain). Dla przykładu, w stwierdzeniu Dobra znajomość języka jest kluczem do sukcesu, słowo klucz (źródło) aktywuje właściwą dla niego domenę pomieszczeń/obszarów zamkniętych, z drzwiami/bramą/furtką otwierana przy pomocy klucza. Domena ta jest naszym punktem startowym do odczytania sensu wypowiedzi. Dzięki temu, że nasz umysł przeprowadza – w oparciu o analogię ogólną/generyczną, o której za chwilę – następujące analogie szczegółowe:

drzwi/brama - - - przeszkoda na drodze do realizacji celów
klucz - - - narzędzie do zniwelowania wspomnianej przeszkody
pomieszczenie/teren za drzwiami - - - nieznane/pożądane możliwości
otwarcie - - - udostępnianie
zamknięcie - - - brak dostępu

rozumiemy „język jako klucz do sukcesu” w sposób następujący: dobra znajomość języka jest warunkiem powodzenia życiowego. Jej rola wprawdzie ogranicza się do udostępnienia możliwości niedostępnych osobom języka nieznającym, a sam sukces jest wynikiem wielu innych czynników; niemniej, bez dobrej znajomości języka czynniki te nie miałyby szansy na sukces się złożyć.
Do powyższych rozważań należy koniecznie dodać dwie uwagi. Po pierwsze, wymienione wyżej analogie między domenami źródłową i docelową przeprowadzamy dzięki naszym dość mocno ugruntowanym doświadczeniom rzeczywistości, z których jedno podpowiada nam, że otwarte oznacza dostępne, a zamknięte – niedostępne. Te właśnie analogie ogólne / wyższego rzędu zawierają się przestrzeni generycznej (generic space), która warunkuje analogie szczegółowe między domenami źródłową a docelową. Po drugie, przeprowadzona przeze mnie interpretacja klucza do sukcesu z jednej strony traktuje przeprowadzone przeze mnie analogie szczegółowe wybiórczo, z drugiej natomiast poza nie wykracza. Dzieje się tak, dlatego że ostateczna interpretacja metafory – która zaczyna się w domenie źródłowej i podąża w stronę domeny docelowej szlakiem wytyczonym przez przestrzeń generyczną – realizuje się w czwartym obszarze, który nazywa się przestrzenią tworzenia amalgamatu pojęciowego/blendu (blending space), a w którym zachodzą procesy poznawcze, których opis pominę ponieważ już wielokrotnie była o nich mowa w tym blogu[1]. Wspomnę jeszcze tylko, że autorami zaprezentowanej przeze mnie koncepcji czterech przestrzeni/domen są Fauconnier i Turner[2]; u nich to – oraz w książkach Johnsona czy Lakoffa[3] – zainteresowany Czytelnik może poczytać więcej na temat metafory i jej roli w odsłanianiu naszych procesów myślowych.
Po tym dość długim wstępie, koniecznym do zrozumienia metafory jako takiej, pora na przykład tytułowy, któremu chcę poświęcić uwagę szczególną, bo jest to moim zdaniem przykład szczególnie zachwycający.  Zwana też metaforą in praesentia, metafora dopełniaczowa jest przenośnym/poetyckim połączenie dwóch rzeczowników, których jeden przybiera formę drugiego przypadka:

gałęzi wahadła (Leśmian)
siekiery spojrzeń (Kruszyński)
sieć wyobraźni (nie wiem ... to popularna metafora)[4]


Metafora dopełniaczowa, jako metafora przede wszystkim, jest mechanizmem poznawczym opierającym się na opisanej wcześniej szczegółowo wyprawie intelektualnej z udziałem czterech domen, z jedną różnicą: domeny źródłowa i docelowa są obecne od razu, bo wywołane użytymi w połączeniu rzeczownikami (n.p.: u Leśmiana: drzewo zegar).
                Jeśli tak, powie ktoś, to nie ma specjalnych powodów do zachwytu, gdyż metafora dopełniaczowa skraca i spłyca mechanizmy poznawcze towarzyszące interpretacji wyrażeń przenośnych, jeśli w ogóle przyjemności takiej interpretacji nam nie odbiera, podając od razu i źródło i cel, jak na tacy. Otóż i tak, i nie. Metafora dopełniaczowa wymusza na nas interpretację innego typu: mając rozwiązanie gotowe, nie musimy do niego dochodzić; musimy jednak tak wytyczyć ścieżkę analogii, by doprowadziła nas dokładnie od danego źródła do danego celu.  Nasuwa się tu porównanie (niezbyt może poetyckie) do rozwiązywania zadania matematycznego, do którego odpowiedź znamy. I nie jest dla mnie wcale ważne, czy takie rozumowanie jest łatwiejsze; interesuje mnie przede wszystkim fakt, że jest to rozumowanie inne. Dzięki niemu mam do czynienia z doznaniem bardzo interesującym: widzę dwa punkty odniesienia nad powierzchnią, przeskakuję poznawczo z jednego na drugi i pozostaje mi to, co lubię: wyobrazić sobie to, co pomiędzy i co niewidoczne.


[2] Mowa o The Way We Think: Conceptual Blending and the Mind’s Hidden Complexities; Por. także Fauconnier, G. i M. Turner. 1994. Conceptual Projection and Middle Spaces. Report 9401. Department of Cognitive Science, University of California, San Diego.  Najnowsze pozycje, na stronie Marka Turnera – TUTAJ
[3] Lakoff, G. 1987. Women, Fire and Dangerous Things. What Categories Reveal About the Mind. Chicago: The University of Chicago Press. oraz Lakoff, G. and M. Johnson. 1980. Metaphors We Live By. Chicago: Chicago University Press.
[4] Więcej metafor dopełniaczowych zebrano: TUTAJ

niedziela, 15 maja 2011

Ćwiczenia stylistyczne

Raymond Queneau – francuski poeta, powieściopisarz, eksperymentator; założyciel koła literackiego OuLiPo, którego członkowie pisali dzieła literackie w oparciu o matematyczne teorie i wzory – jest autorem książki, której tytuł umieściłam w nagłówku dzisiejszego wpisu. Ćwiczenia stylistyczne opowiadają dość banalną historię: młody człowiek w kapeluszu wsiada do autobusu linii S, wdaje się w sprzeczkę z współpasażerem, a następnie zajmuje wolne miejsce; naszego bohatera spotykamy jeszcze raz, jakiś czas później, gdy kolega radzi mu przesunięcie guzika u płaszcza. Godne uwagi? Jako historia – bynajmniej; dopóki nie powiemy, że w Ćwiczeniach stylistycznych pospolita treść zostaje oddana na 99 niepospolitych sposobów. Niemniej, mnogość form jest dla mnie tylko jednym z powodów, by uznać Ćwiczenia stylistyczne za zachwycające; jednym, ale nie jedynym.
Ćwiczenia są dla mnie niezwykłe między innymi dlatego, że jest w nich to, czego w języku szukam w pierwszej kolejności: matematyka i muzyka. Matematyczna w Ćwiczeniach jest przede wszystkim kombinatoryka, której zasady leżą u podstaw całej książki. Oprócz tego jednak mamy historię naszego kapelusznika opowiedzianą matematycznie – językiem matematyki lub analitycznie myślącego matematyka:

O godzinie 12 min 17, w autobusie linii S, 10 m długim ... mieszczącym aktualnie 48 osób ... (Ściśle)
Autobus. Platforma. Platforma autobusu. Tzn. miejsce. południe. Około. ... (Analityczno-logicznie)
W autobusie S rozważmy zbiór S’ pasażerów siedzących i zbiór S” pasażerów stojących ... (Zbiorowo)


Podobnie rzecz ma się z muzycznością dzieła. Z jednej strony Ćwiczenia jako takie są muzycznie inspirowane w tym sensie, że ziarno pomysłu na książkę najprawdopodobniej zakiełkowało w głowie Queneau, gdy słuchał fugi Bacha i zapragnął stworzyć dzieło literackie, oparte na podobnej zwielokrotnionej wariacji[1]. Z drugiej strony, wiele pojedynczych Ćwiczeń ma charakter muzyczny, wynikający z zastosowanego metrum i rymów lub wykorzystanych w utworze efektów dźwiękowych czy dźwiękonaśladowczych:

Wże do autosu pnego pażerów. Użam meńca w flapeuszu i szysłużyrafują ... (Synkopowo)
Na pla pla pla platformie pyr pyr pyr autobusu linii S ... (Onomatopeicznie)
Wsiadłszy razu pewnego w linii S autobus / Ujrzałem głąba ekstraklasy, co na globus ... (Trzynastozgłoskowo)

          Co ważne, obie powyższe cechy 99 wersji historii kapelusznika – umuzycznienie przez eksperymenty z metrum i zabiegi dźwiękonaśladowcze oraz z zastosowanie zasad kombinatoryki matematycznej dla umieszczenia w 99 wersjach opowiadań wszystkich możliwych figur stylistycznych – zostały wykorzystane w zestawieniach nieprzypadkowych. W efekcie, powstały wersje opowiadania reprezentujące różne style oraz socjolekty. Dzięki temu czytając książkę Queneau doświadczamy w pełni języka jako wierzchołka góry lodowej: każda indywidualna narracja pozwala budować wyobrażenie o szeroko rozumianym kontekście wydarzenia i – zwłaszcza – jego uczestnikach, z uwzględnieniem ich pochodzenia, wykształcenia, stosunku do życia i ludzi. Czytelnik Ćwiczeń ma wrażenie, że każde z nich daje mu oryginalny wgląd w błahą w końcu sytuację z perspektywy narratora, który jest (tytuły poszczególnych Ćwiczeń adekwatne):

sprawozdawcą: W esce, godzina szczytu. Typek na oko dwudziestosześcioletni ...
zdumiony: Ależ ścisk na tej platformie autobusu! I skąd się tu wziął te chłopak ...?
niefrasobliwy: ...Owszem, jechałem eską koło południa. Było pełno? jak zawsze o tej porze ...
prostakiem: Szło na południe jak dałem rade wcisnąć sie do eski. No i właże, za jazde jak sie należy płace ...
filozofem: filozof, wkroczywszy niekiedy w błahy fikcjonalizm i pragmapraktycyzm autobusu S, osiąga jasną apercepcją ... nietrwałe i aproksymatyczne wyglądy jakościowe ...


Fakt, że czytelnik, na podstawie języka używanego przez narratorów, szkicuje sobie ich sylwetki i życiorysy świadczy o potencjale językowej formy, która takie daleko idące wyobrażenia o mówiącym umożliwia. W tym kontekście tryumf formy nad treścią, który celebrują Ćwiczenia wydaje się jak najbardziej uzasadniony: często wystawiamy sobie świadectwo tym JAK a nie CO mówimy. Ergo, jak cię słyszą, tak cię piszą. Do babcinych pouczeń, że „damę poznaje się po rękach i butach” dołożę więc „oraz po języku”. Bo taka jest – zachwycająca, demaskująca – potęga naszego kodu.        
Na koniec wspomnę, że Ćwiczenia uważam za godne uwagi również dlatego, że w bardzo wielu wersjach opowiadania, oprócz wymagań dotyczących stylu, autor narzuca sobie różne ograniczenia formalne: 

Au! To bóstwo godzinę szczy tu. Szach rajski świat owiec, syn patyk dykta tury pra wideł ... (Homofonicznie)
Podwożę się autobusem pełnym podatników, podających drobne pewnemu ... (Poliptotycznie)
W heliotermicznej atmosferze petrolokinezy ... dokonuję autopsji asympatycznego pseudoantropa (Filhelleńsko)


Jak twierdzi sam Queneau, ograniczenia tego typu bardzo dobrze służą artyście i jego dziełu. Zgadzam się z nim w pełni: uważam, że językowe funkcjonowanie z mocno ściągniętym wędzidłem formy jest intelektualnie stymulującym, a przez to niezwykle interesującym doznaniem poznawczym; zresztą o tym, że narzucona forma dyscyplinuje nas intelektualnie pisałam już we wstępie do niniejszego bloga.


[1] Adekwatną anegdotę wspomina polski tłumacz Ćwiczeń Jan Gondowicz w swoim w podsumowaniu do książki.

O Ćwiczeniach stylistycznych czytaj także TUTAJ 

Jan Sebastian Bach,  Toccata i fuga d-mol TUTAJ

A pobawić się sonetami Queneau można TUTAJ 

wtorek, 3 maja 2011

Mistrzowie comebacku

Jednym ze zjawisk, które w języku są szczególnie zachwycające jest cięta riposta. A raczej riposta inteligentna i intrygująca, jako że nie zawsze celem ripostującego musi być zmiażdżenie oponenta i wykazanie swojej nad nim przewagi[1]. Dlatego od używanych w polszczyźnie epitetów „cięta” (rzeczona riposta) lub „ostry” (język ripostującego) stosowniejsze wydaje mi się anglosaskie quick-witted, które implikuje szybkość reakcji językowej (quick) polegającej na inteligencji i dowcipie (wit) mówiącego. O takich ripostach będzie dziś, w eseju o mistrzach comebacku, w którym chcę rozważyć cechy definiujące inteligentnej i intrygującej riposty.
Co sprawia, że riposta jest szczególnie udana? Kilka czynników, czasem jednocześnie, czasem z osobna, a zazwyczaj w różnych konfiguracjach.
Zaczynając od spraw najbardziej oczywistych, bardzo często ripostujący wykorzystuje wieloznaczności słów: odpowiednio wcześniej (dzięki swojemu quick wit) dostrzega, że zdarzenie językowe, w którym uczestniczy ma charakter zeugmantyczny i za pomocą riposty stawia w nim kropkę nad i. Przykłady tego typu podawałam już we wcześniejszych wpisach (Gry słowne; Na początku byłosłowo – a na końcu frazes?). Można ich też sporo znaleźć na stronie Mistrzowie.org, specjalizującej się w gromadzeniu dowcipnych comebacków z forów internetowych (w formie tzw. zrzutów ekranu). Jednak sama wyszłam z tej strony nieco zawiedziona, bo niewiele znalazłam na niej przykładów dających autentyczną intelektualną satysfakcję. Być może zbyt wiele było tam ripost analno-genitalnych. Nie twierdzę, że takie riposty nie bywają śmieszne; sądzę jednak, że akurat ten obszar języka wymaga szczególnej finezji, której większości comebacków tego typu niestety brakuje.
Innym – i pewnie ważniejszym – powodem mojego rozczarowania był fakt, iż sama gra słów to w inteligentnej ripoście zbyt mało; może to być jedynie sparring dla prawdziwego mistrza comebacku. Sam twórca Mistrzów.org – a także witryn JoeMonster.org, Demotywatory.pl, Studentpotrafi.pl czy Komixxy.pl – Mariusz Składanowski podkreśla w jednym z wywiadów[2] znaczenie tego, co niedopowiedziane, a co powstaje na styku zdjęcie/podpis czy wypowiedź/riposta. Taka pusta przestrzeń, która się tam otwiera i którą czytelnik/oglądający wypełnia sam jest częścią dobrego comebacku. O dobrej ripoście świadczy bowiem i to, w jaki sposób, za pomocą szeroko rozumianego kontekstu, naprowadza nas ona na tropy pomagające taką pustą przestrzeń wypełnić, i to, w jaki sposób – nie przekraczając pewnych granic i powstrzymując się od dosłowności, która obrażałaby naszą inteligencję – inteligentny comeback pozwala nam na udział w całym zdarzeniu językowym. Mistrzowskie riposty tego typu znajdujemy na przykład w dialogach Woody’ego Allena, jak choćby w przykładzie poniżej, pochodzącym z komedii Tajemnica morderstwa na Manhattanie. O dowcipie cytowanego comebacku stanowią nie tylko jego giętkość i szybkość, i nawet nie przede wszystkim zaskakująca zmiana perspektywy z ludzkiej na rybią i wiążące się z nią zaburzenie toku tzw. „konwersacji o niczym”; riposta Allena śmieszy nas chyba przede wszystkim ze względu na to wszystko, co wiemy o głównym bohaterze:

- Lubisz nurkować?
- Nie. Denerwuje mnie, jak ryby się na mnie gapią.

Zeugmatyczny charakter wypowiedzi, zaskakująca perspektywa, jaką przyjmuje mistrz comebacku czy nawet to coś nieuchwytne, w połowie puste, które dzięki inteligentnemu podprowadzeniu sami możemy – z satysfakcją – inteligentnie wypełnić to jednak jeszcze nie wszystkie cechy dobrej riposty. Jeśli przyjrzymy się całemu problemowi przez pryzmat funkcji językowych Romana Jakobsona, oprócz funkcji emotywnej czy konatywnej (gdy komunikat skupiony jest na nadawcy lub odbiorcy),  poznawczej (gdy koncentrujemy się na kontekście), fatycznej i metajęzykowej (gdy przedmiotem zainteresowania są, odpowiednio, kontakt między rozmówcami i kod, który jest dla nich wspólny) istnieje także poetycka funkcja języka, w której komunikat skupiony jest na sobie samym. Dobra riposta będzie zatem nie tylko dowcipna; będzie dobrze brzmiała w naszych uszach; będzie miała dobre metrum, często paranomastyczny lub onomatopeiczny charakter; będzie w niej tyle nut, ile trzeba, ale każda będzie zagrana z wirtuozerią. Dobra riposta będzie zatem muzyką dla naszych uszu, bo – jak powiedział w wywiadzie dla BBC News laureat nagrody Bafta Aaron Sorkin, scenarzysta Social Networkw dialogu melodia słów jest tak samo ważna jak słów tych znaczenia. Takich dialogów, iście symfonicznych i brzmiących w uszach miłośnicy Social Network pamiętają za pewne wiele; poniżej – jeden przykład.



[1] Choć często tak właśnie jest. W środowisku, w którym najczęściej przebywam, giętkość językowa to kły i pazury współczesnych samców/samic alpha.
[2] Gazeta Wyborcza, 5.04.2011; str. 8-9

Dziękuję mojemu synowi  Jackowi za inspirację i pomoc przy niniejszym wpisie.