sobota, 31 grudnia 2011

O języku con amore (5): John Humphrys

John Humphrys, brytyjski dziennikarz a także prezenter radiowy i telewizyjny, (w tym, w latach osiemdziesiątych poprzedniego stulecia, główny prowadzący programu informacyjnego BBC), trafił do cyklu con amore z powodu książki Lost For Words: The Mangling and Manipulating of the English Language, wydanej w 2004r., a czytanej – przeze mnie – całkiem niedawno. Tytuł, w wolnym tłumaczeniu, mógłby brzmieć „Brak mi słów. Co oni robią z angielszczyzną?”, książka dotyczy bowiem rozpaczy autora nad kondycją współczesnego języka angielskiego, a zwłaszcza zmian w nim zachodzących pod wpływem różnorakiej nowomowy.
Zanim o tym, co boli Humphrysa najbardziej – a co sam określa mianem słów/zwrotów-zombie – kilka mniejszych utyskiwań w sprawach, w których nie do końca z autorem zgadzam się (zapewne dlatego, że on jest rodzimym użytkownikiem języka, o którym w książce Lost for Words … mowa, a ja nie, o czym – w dalszej części rozważań). Nie jest Hymphrys szczególnym zwolennikiem tzw. split infinitives[1]; nie przepada też za produktami mojego ulubionego procesu słowotwórczego czyli za kontaminacjami; wreszcie, surowo bardzo odnosi się do innego mojego faworyta, czyli do konwersji (rzeczownikowo-czasownikowej i innych). Niemniej, nie jest w tych antypatiach bardzo rygorystyczny: przyznaje się – i tu zgadzam się z nim całym sercem – do darwinistycznego na rozwój języka poglądu, w myśl którego z neologizmów przetrwają najsilniejsze (najciekawsze, najzręczniej oddające myśl użytkownika, a przez to najatrakcyjniejsze).
Coś, czego jednak Humprys współczesnemu użytkownikowi języka nie może wybaczyć, to zombiefikacja środków wyrazu. Zjawisko to, inicjowane przez język biznesu a wdzierające się przemocą do różnych rejestrów (język polityki, mediów, a nawet, o zgrozo, nauki czy naszych zwykłych, potocznych wypowiedzi), polega na tym, iż wypowiedź „montuje się” z pewnych zbitek słownych, które może kiedyś miały znaczenie, ale na skutek nadużywania zostały całkowicie wyprane semantycznie. Teraz, już zupełnie bez znaczenia, krążą te słowa-zombie między ludźmi i niektórych straszą (o onieśmielaniu za pomocą nadmuchanego a non- czy a-sensownego języka pisałam przy okazji refleksji nad książką Sokala i Bricmonta), a u niektórych, jak u Humprhysa, budzą absmak i rozgoryczenie. U mnie – natomiast – budzą dwie refleksje.
Przede wszystkim, w odniesieniu do mojego ojczystego języka – podobnie jak Humphrys – sprzeciwiam się jego zombiefikacji. Język mnie zachwyca, i chcę, żeby słowa były żywe swą semantyką, bo bez tego stają się narzędziem manipulacji i marketingu – wszechobecnego już, niestety – który wkrada się do tego co mówimy i jak mówimy. Wyrażenia, które tworzymy nie muszą już nic znaczyć, muszą natomiast sprzedać – nas, nasz produkt, nasze pomysły – komuś, do kogo nasze wypowiedzi adresujemy. Do tego nie trzeba znaczeń, słowom pozostaje brzmieć i wyglądać. Dzięki temu, że (jako gestalty) działają na naszą podświadomość zamiast przemawiać do naszego ratio, tym łatwiej nas ogłupiają i prowadzą tam, gdzie mówiący chce nas z(a)wieść. Onegdaj zastanawiałam się w towarzystwie kogoś, z kim łączy mnie niechęć do słów-zombie, nad sensem kucia wyrażeń typu „komunikacja społeczna”. Jakaż bowiem może być komunikacja, jeśli nie społeczna właśnie? Doszliśmy do wniosku, że taką etykietę wybiera się nie ze względu na jej znaczenie, ale właśnie ze względu na to czy wpadnie w ucho potencjalnemu odbiorcy anonsowanego przez etykietę towaru. A zbitka „komunikacja społeczna” budzi szereg pozytywnych skojarzeń, które nie dają może większego zrozumienia, o co chodzi, ale prowadzą do uczucia dającego się streścić słowami „przytul mnie”. Również Humprys rozważa i odżegnuje się od potworów takich jak „zarządzanie zmianą”, pisząc, że  samo znaczenie słowa zarządzanie implikuje zmianę: w czasach stagnacji/stabilizacji w zasadzie nie ma czym zarządzać. Niemniej, „zarządzanie zmianą” brzmi dobrze, więc wszyscy chcą zmianą zarządzać; wszyscy, którzy wśród słów zombie czują się komfortowo, pewnie dlatego, że boją się języka żywych znaczeń, które zobowiązują. A słowa-zombie nie zobowiązują; można nimi co najwyżej pograć w bullshit bingo, do czego, swoja drogą, bardzo zachęcam.
Druga refleksja, którą budzą we mnie uwagi Humprhysa na temat słów/wyrażeń zombie – a do nich zalicza autor również różnego rodzaju klisze i zwroty utarte – dotyczy dylematu, wobec jakiego staje w tym kontekście uczący się języka obcego. Właściwie każde słowo w języku obcym znaczenie ma zawsze niepełne i patrzymy na jego semantykę – a, co za tym idzie, frekwencję i łączliwość – jak przez matową, nieprzezroczysta szybę. W takiej sytuacji bezpiecznym rozwiązaniem jest użycie języka oparte o zbitki słowne (utarte zwroty, idiomy, frazeologizmy), zwłaszcza te, które są w częstym użyciu wśród rodzimych użytkowników. Takie postępowanie ma jednak swoją cenę. Przede wszystkim matowa szyba sprawia, że tym łatwiej wpaść możemy w pułapkę bullshit bingo – nie widzimy semantycznej pustki, bo nie do końca zdajemy sobie sprawę z semantycznej głębi. Poza tym, o czym pisałam przy okazji uwag o fiszkach, istotą języka jest produktywność, wychodząca poza językowe gotowce, toteż ucząc się utartych zwrotów może – niebezpiecznie i bezproduktywnie – w rzeczonych gotowcach utknąć. Reasumując refleksję drugą – za pomocą uwagi na dużo wyższym poziomie ogólności – zachwyt nad językiem, zwłaszcza obcym zawsze będzie mieć znamiona miłości nieodwzajemnionej. Chyba, że zamiast, na przykład, Dumy i uprzedzenia Jane Austin zdecydujemy się poczytać do poduszki Setha Grahame-Smitha.


[1] Konstrukcji, w której w angielski tzw. pełny bezokolicznik (poprzedzony to) wchodzi wyrażenie okolicznikowe. Np. to bravely oppose [sth]  (=dzielnie przeciwstawiać się [czemuś]), zamiast to oppose [sth] bravely. Dzieje się tak zazwyczaj, kiedy [sth], pełniące funkcję dopełnienia jest wyrażeniem szczególnie rozbudowanym. Sama bardzo tę konstrukcję (split infinitive) lubię, ponieważ w czasie moich studiów była całkowicie zakazana, a zaraz po studiach okazało się – z BBC programów właśnie – że jest dość powszechnie używana. Tyle o przypadkach motywacji machiawelicznej do nauki języka obcego ;-)

środa, 7 grudnia 2011

Balladyny i romanse z językiem

Ostatnio, z ogromną przyjemnością, przeczytałam książkę Ignacego Karpowicza Balladyny i romanse. Książka jest o niczym; jest o ludziach, ich losach, ich stosunku do życia oraz o zmianie, jakiej i losy i stosunek do życia podlegają (lub nie) na skutek decyzji bogów (z różnych dzielnic) o zamknięciu nieba i przeniesieniu się na ziemię, do „kraju z promocji”. Taka powieściowa oniczymość pozostaje w dość wyraźnym związku z tym, co sam Karpowicz mówi o swoich preferencjach pisarskich: zwyczajność przed niezwykłością; prostota nad życiem pełnym przygód. A w tej szarości – językowy diament, bo książka Karpowicza jest o niczym, ale – jednocześnie – sama jest Czymś: dowodem na niebywałe możliwości, jakie daje język w rękach elokwentnego erudyty; czy raczej język, z którym tenże romansuje, będący w tym romansie wierzchołkiem (pięknym) góry lodowej o niebywałej urodzie i wartości poznawczej.
– Mam fajny cytat z Karpowicza – pochwaliłam się koledze.
– W tej książce są same cytaty – odpowiedział.

To fakt. Cytaty, którymi Balladyny … wypełnione są po brzegi, pochodzą: z wybranych dzieł literackich (lista na końcu książki); z różnych żargonów zawodowych; oraz klisz obecnych w dyskursie publicznym i w naszych dyskursach prywatnych. Innymi słowy, książka Karpowicza jest jak sztambuch; jak zeszyt złotych myśli; lub jak niekończąca się uczta, na której w menu są wyłącznie chińskie ciasteczka (tamże). Całość wypada znakomicie: klisze na kliszach na kliszach układają się zachwycająco, ze skutkiem natychmiastowym oraz w działaniu długofalowym, z powodów, o których pisałam już w wielu poprzednich esejach. Po pierwsze, u Karpowicza – tak jak u Leca – chodzenie po utartych drogach (cytatu, kliszy, frazesu) grozi pośliźnięciem: często zaczynamy w terenie dobrze rozpoznanym, a kończymy w miejscu zaskakującym (czasem podrapani nie-powiem-gdzie, w pokrzywach), z którego roztacza się zupełnie nieoczekiwana – choć nie zawsze ładniejsza – perspektywa poznawcza. Do tego wszystkiego Karpowicz i jego cytaty w Balladynach … są dość Dalistyczne. Całe fragmenty powieści (powieści?), w których, dajmy na to, autor gromadzi klisze odnoszące się do tego samego pojęcia są zbiorami, z których chaosu i przypadkowości wyłania się nowy, zaskakujący sens. Do sensu tego docieramy skacząc z kamienia na kamień rzeki skojarzeń, wydobywając wybrane aspekty znaczeń (piętra skojarzeń warunkowane są posiadaną wiedzą z zakresu języka/języków, mitologii, filozofii, literatury itd.), łącząc je w nowe kombinacje i dochodząc do zupełnie nowego rozumienia pojęć (warunkowanego, jak wyżej); często przez amalgamat poznawczy czy drogą zeugmy. Ponieważ o wszystkich wymienionych zjawiskach z pogranicza językowo-pojęciowego była już mowa w różnych wcześniejszych esejach, ograniczę się do prezentacji moich ulubionych cytatów zwyczajnych, cytatów skocznych i cytatów cytatów. I proszę nie obawiać się spoilerów – ta książka naprawdę jest o niczym ;-).
Mój faworyt zawodowo umocowany:
Skoro nie powinniśmy dyskryminować ludzi ze względu na rasę czy płeć […], to również nie powinniśmy dyskryminować studentów ze względu na ich możliwości intelektualne. W moich grupach od lat są inwalidzi umysłowi i renciści intelektualni […], mądrzejsi już oni nie będą, więc im pomagam – przepuszczam z roku na rok. Pomagać niepełnosprawnym to nasz obowiązek. (str. 510)
Cytat wspomnieniowy, ze szczególnym uwzględnieniem Nad Niemnem:
Opis to podstawowy element narracji, obok opowiadania […]. Przyjęło się uważać, iż opis przedstawia ponadczasowe składniki narracji. W prozie realistycznej jest prezentowany z perspektywy wszechwiedzącego narratora […]. Obecnie opis „realistyczny” służy uprawdopodobnieniu światów istniejących tylko i wyłącznie na stronicach tekstów. Opis, między innymi przyrody […] występuje po to, żeby czytelnik miał co pomijać. (str. 19)
Ulubieniec Dali-styczny:
Nazywam się czas […]. Mam specjalizacje medyczną: goję rany a mój ząb nadgryza wszystko. Jestem pieniądzem. Do mnie dzban wodę nosi. Po mnie każdy mądry. Umiem wiele: naglę, pokazuję, przychodzę, a mimo to bywam zabijany. Wtedy mi siebie szkoda. […]. Pojawiam się z o, z po, z do, z przed, a nawet z z. Dawnymi czasy miałem brodę i reumatyzm oraz chyba sklerozę. Czasem pojawiam się jako duch. Beze mnie nie istnieje nawet nic. Czas na mnie. (str. 56)
I cytaty cytatami brzemienne:
[…] Paweł wystawiał się na wątpliwości i symulakrę cierpienia/zrozumienia, wybierając dania z Fast foods idei, gdy postanawiał zmienić swoje życie, zboczyć z błędnej drogi (w ten sposób powstaje błędne koło zwane popularnie rondem, tak na marginesie, przede wszystkim w Radomiu, mieście tysiąca i jednego ronda) […]. (str. 430-431).
Oczywiście także na ziemi czas nie jest jednorodny, czas nigdy nie poddał się homogenizacji i  globalizacji oraz końcowi historii (Fukuyama). Są miejsca w których czas kręci się dookoła własnej osi (kręcić się wokół własnej osi – związek frazeologiczny niewiele mający wspólnego z czasem). Są miejsca w których czas płynie w bok, nigdy do przodu, nigdy do tyłu (amisze, ortodoksyjni Żydzi i Rodzina Radia Maryja). Są tez miejsca, w których czas wystrzelił z kopyta do przodu, aż do swego końca (sekty, na przykład Świetlisty Szlak), a także miejsca, w których czas uderzył z kopyta wstecz (Korea Północna). (str. 418)
A co, przy tym wszystkim, szczególnego zachwytu godne, semantycznie skoczna narracja Karpowicza notorycznie porusza się na granicy strumienia świadomości, co sprawia, że zaciera nam się granica między tym, co czytamy, a tym, co myślimy – i nie chodzi tu wyłącznie o refleksję podczas czytania, ale o myślenie po prostu, myślenie zazwyczaj. I jest to dodatkowa, niezwykła w swej pozornej bezcelowości przyjemność z lektury Balladyn … .

sobota, 3 grudnia 2011

O kulturze dyskusji

Odpowiedź na pytanie, na czym polega kultura dyskusji jest w zasadzie prosta i każdy z nas potrafi wymienić kilka cech, które świadczą o poziomie uczestników takiej czy innej wymiany zdań. Przede wszystkim każda transakcja słowna powinna być na argumenty, nie na inwektywy; argumenty powinny być ad rem, nie ad personam, a wypowiedzi – możliwie pozbawione dygresji; odpowiedzi na argumenty również muszą być rzeczowe, a padać powinny dopiero, gdy interlokutant postawi kropkę; w nawiązaniu do tego ostatniego, ważne także jest, aby emocje, które przeważnie tak czy inaczej rozpalają dyskutantów, pozostały na poziomie pozwalającym utrzymać poziom decybeli w nieszkodliwych dla zdrowia normach. I mimo, że cech kulturalnej wymiany zdań jest (jak widać) kilka, to nadmiar emocji właśnie – wedle powszechnych przekonań – sprawia, że dyskusja zmienia się w pyskówkę, czyli przestaje być wymianą kulturalną. Niewątpliwie tak właśnie często się zdarza, ale czy wyłącznie tak? 
Postawione na końcu ostatniego akapitu pytanie jest dość przejrzystym zabiegiem retorycznym, bo skoro autor je stawia, to z pewnością po to, by – w mającym teraz nastąpić wywodzie – odpowiedzieć na nie w sposób pokazujący, że jest inaczej, niż się powszechnie uważa. Taki jest i mój zamiar. Chcę pokazać, że czasem ważniejsze od tego, na jakim poziomie emocji i decybeli mówimy, jest … nawet nie to, CO mówimy, ale JAK to mówimy, w sensie doboru środków wyrazu w odniesieniu do naszych prawdziwych intencji. Innymi słowy, nawet jeśli na poziomie lokucji[1] nasza wypowiedź jest bez zarzutu, jej waga illokucyjna (co chcemy powiedzieć czy co NAPRAWDĘ mówimy) oraz perlokucyjna (jaki wpływ zamierzamy wywrzeć na osobę, z którą rozmawiamy) może być konfliktogenna. Niemniej, zanim spróbuję pokazać mechanizmy zaogniania dyskusji za pomocą aktów mownych zwanych pośrednimi, najpierw kilka słów o tym, dlaczego mają one siłę inwektywy; czyli kilka słów o twarzy, jej zachowaniu, jej odbieraniu i jej traceniu.
Twarz (ang. FACE) jest w socjologii, a także  (co ważniejsze dla niniejszych wywodów) w pragmatyce językowej pojęciem znanym. Mamy wiele twarzy – co nie ma nic wspólnego z dwulicowością – z których każda jest naszym publicznym, prywatnym, zawodowym, rozrywkowym itd. wizerunkiem; wizerunkiem chronionym skwapliwie, gdyż nieustannie zagrożonym w kontaktach międzyludzkich. Właściwie każda transakcja słowna z drugim człowiekiem może stać się dla naszej – lub cudzej – twarzy (nomen omen) policzkiem. Na przykład, gdy ktoś nam coś ofiaruje – przedmiot, komplement, czas, pomoc – przyjęcie podarunku przyprawia nam twarz pariasa (bo jest często postrzegane jako przyznanie, że mamy jakiś deficyt, który oto ktoś pomoże nam wyrównać); ryzykuje też sam ofiarodawca: jeśli zdecydujemy się oferty nie przyjąć, ucierpi on, bo zostanie mu twarz odrzuconego, de facto twarz głupca, którą dość trafnie podsumowuje kuplet z Brassensa „z xyz w rękach gębę głupio rozdziawiłem, wybałuszyłem durne ślepia swe”. Wszyscy, czasem podświadomie, zdajemy sobie z tego sprawę. Dlatego często nasze wypowiedzi są skonstruowane tak, żeby zagrożenie dla swojej i cudzej twarzy zminimalizować. Czymże bowiem są propozycje typu „Nie napiłbyś się kawy?”, jak nie ochroną wizerunku mówiącego (jeśli mi odmówią, to czyż od początku nie mówiłam, żeby się tej kawy nie napić?) i adresata (skoro „nie” już padło, tym łatwiej bezpiecznie odmówić).
Gdybyśmy zagrożenie dla twarzy minimalizowali również w dyskusjach, ich kultura podniosłaby się radykalnie. Tak się jednak nie dzieje i nawet trudno wymagać, by tak było. Celem dyskusji nie jest dbanie o to, by nasz rozmówca dobrze się czuł i mógł z wymiany zdań wyjść z twarzą. Wręcz przeciwnie: chodzi o to, by mu tę twarz (eksperta; przekonującego mówcy; elokwentnego erudyty) odebrać. Bronią w takim starciu jest język – pisałam już wcześniej o językowych kłach i pazurach współczesnych osobników alpha – a od rodzaju broni zależy, jaka będzie klasa pojedynku. Może to być starcie na kije bejsbolowe albo finezyjna szermierka. Osobiście wolę drugą opcję – wymiany ciosów tego typu są wydarzeniami, których świadków szablistość języka (Kaczmarski) ma szansę zachwycić (por. Mistrzowie Comebacku) – z jednym tylko zastrzeżeniem: niech ostrza użytej broni nie będą powleczone trucizną.
Jedną z form trującego, niegodnego ataku na czyjąś twarz, ataku będące lokucyjnie po prostu stwierdzeniem (faktu?), lecz mającego illokucyjną i perlokucyjną wartość inwektywy, jest przyprawianie komuś gęby przez użycie w dyskusji wyrażeń nacechowanych negatywnie w miejsce form językowych pozbawionych pejoratywnych konotacji. Taką rolę pełnią na przykład: kobietka (często protekcjonalne) lub baba (przeważnie pogardliwe lub z niechęcią) zamiast kobiety; robol zamiast robotnika (jw) czy ględzić (ze złością) zamiast mówić. W tym kontekście możemy sobie wyobrazić wymianę między dwoma osobami, z których jedna preferuje literaturę piękną, druga zaś lubuje się w książkach historycznych; wymianę (pozornie) pozbawioną inwektyw, a jednak o bardzo niskiej kulturze dyskusji demonstrowanej przez A: Ja czytam książki o faktach, a ty o gruszkach na wierzbie, d…. Maryni i zielonych ludzikach lub przez B: Ja czytam książki o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach, a ty o duperelach, o których już nikt nie pamięta. Nikt tu nikogo nie nazwał idiotą czy osobą o pospolitym guście … a jednak nazwał. Dbajmy więc o kulturę dyskusji na poziomie nacechowania. Może stwórzmy nawet specjalny cech dyskutantów niecechujących. Bo czy świat nie byłby piękniejszy, gdy powiedzieć:  Ja czytam o faktach a ty o ludziach: ich myślach, uczuciach i wyborach? Jakże po takim wstępie można by pięknie (po)różnić się dzięki temu, że ciągle jeszcze dyskutuje się z twarzą, a nie z przyprawioną gębą.


[1] Więcej o pragmatycznej wartości różnych wypowiedzi w PRAGMATYCZEJ WARTOŚCI KARMIENIA PSA.

sobota, 5 listopada 2011

Czym język zasłużył sobie na fiszki?


Fiszki to jedna z bardziej znanych pomocy do nauki języka obcego[1] na różnych poziomach zaawansowania, bo te małe kartoniki mogą zawierać wszystko: od podstawowych słówek (awers) i ich polskich odpowiedników (rewers), poprzez słówko (a) plus kontekst (r), aż słów (a) i ich do bardzo rzadkich idiomów czy kolokacji (r). Poziom komplikacji nauki w oparciu fiszki jest odwrotnie proporcjonalny do liczby możliwości, czyli prawie żaden: bierzemy do rąk zestaw kartoników, patrzymy na awers, zastanawiamy się, co kryje rewers, odpowiadamy sobie, a następnie sprawdzamy się sami, odwracając kartonik. Wykorzystana fiszka ląduje na spodzie talii, my bierzemy następną i tak – ad finem – do wyczerpania fiszek albo czasu i/lub cierpliwości uczącego się.
O popularności fiszek świadczy ich ogromna podaż – bo ta, bez popytu, zazwyczaj nie istnieje – oraz fakt, iż dawno już przekroczyły one granicę jednej dziedziny. Dziś z fiszek można uczyć się wszystkiego i na każdą okazję: sama poradziłam synom, by samodzielnie wykonane fiszki wykorzystali w przygotowaniu do sprawdzianu ze stolic świata; mieliśmy też w swoim czasie (kupne) fiszki przygotowujące do egzaminu gimnazjalnego. Przykładów zastosowania fiszek jest z pewnością więcej, a przy okazji każdego z tu wymienionych i niewymienionych pojawić się może pierwsza wątpliwość dotycząca pedagogicznej sensowności omawianej pomocy naukowej; wątpliwość, której towarzyszy pytanie, czy wszystkiego i zawsze należy uczyć się z fiszek czyli na pamięć. Jako, że odpowiedź brzmi zdecydowanie „nie”, kwestia fiszkomanii w ogóle nie będzie odnoszona do edukacji jako takiej. Zostanie zawężona do obszaru, w którym oryginalnie fiszki zaistniały: do problemu pamięciowej nauki języka obcego.
W rozważaniach na powyższy temat należałoby wyjść od stwierdzenia, że nauka języka obcego różni się od nabywania języka ojczystego pod wieloma względami (z powodu ograniczeń formalnych, nie zostaną tu one szczegółowo omówione). Jednym z nich jest rola świadomego zapamiętywania i wiążąca się z nią ogromna praca pamięciowa, jaką należy wykonać, by język obcy opanować; praca, podkreślmy, zupełnie niepotrzebna w przypadku języka ojczystego, który nabywamy w sposób naturalny, bez wysiłku (może poza nauką słów i struktur rzadkich, pochodzących spoza rejestru używanego przez nas na co dzień). Mozolne zapamiętywanie, które jest nieodłącznym elementem nauki języka obcego, odnosi się nie tylko i nie przede wszystkim samych słówek, ale – co ważne dla szybkiego uzyskania płynności w mówieniu (oraz, o czym czasem nie pamiętamy, w słuchaniu) – dotyczy całych gotowych wyrażeń: najpopularniejszych idiomów, kolokacji, a nawet całych zdań.  W efekcie im lepsza pamięć – lub im skuteczniejsze tej pamięci wspomaganie (vide: fiszki) – tym lepszy efekt nauki.
Jednak  kucie na pamięć, również w przypadku języka, ma swoje wady, które – moim zdaniem – przewyższają zalety szybkiego sukcesu edukacyjnego, który gwarantują fiszki i inne techniki szybkiego zapamiętywania. Przede wszystkim, nasz słownik wewnętrzny – który kompilujemy dla każdego nabywanego języka, i ojczystego, i obcego – nie jest zbiorem czy inwentarzem przypadkowych haseł, ale systemem opartym na różnorodnych haseł tych połączeniach. Dzieje się tak dlatego, że systemem właśnie, a nie inwentarzem, jest język jako taki (pisałam o tym w eseju o matematyczności języka). W takiej sytuacji uczenie się fiszkowe (=pamięciowe), które prowadzi do tak ważnej dla dobrej znajomości języka automatyzacji jego zasobów, jednocześnie blokuje refleksję nad przyswajanym systemem[2], ponieważ uniemożliwia spojrzenie poza pamięciowe gotowce i dostrzeżenie ich systematyczności o małym (wzorce) i dużym (reguły) zasięgu.                                         
Dlaczego taka refleksja jest konieczna? Po pierwsze, bez dostępu do systemu, który mogą zablokować nam fiszki, trudno mówić o uczeniu się języka ze zrozumieniem. Jak groteskowe może być przetwarzanie form bez głębszej analizy niesionych przez nie znaczeń, widać w przypadkach, kiedy ktoś używa zapamiętanych (a nie w pełni zrozumiałych dla siebie) klisz, zapewne po to, by zrobić na kimś wrażenie i/ lub zostać uznanym za przedstawiciela jakiejś (atrakcyjnej) grupy społecznej. Najpowszechniejsza egzemplifikacja takiej sytuacji to oczywiście wypowiedzi niektórych polityków. Innym przykładem, jakim bełkotem owocują składanki zasłyszanych i powtarzanych bezrefleksyjnie językowych prefabrykatów, zwłaszcza pochodzących z obszarów, które ewidentnie znajdują się poza zasięgiem poznawczym autorów wypowiedzi, są cytaty z pseudonaukowych prac zebrane w znanej książce Alana Sokala i Jeana Bricmonta Modne bzdury (przy okazji polecam; a sprawdzić się w pisaniu automatycznym takich tekstów można TUTAJ)[3].  Innymi słowy, biegłość formalna jest niczym, jeśli nie idzie za nią zrozumienie, a fiszki rozumieniu nie służą.
Po wtóre – i dla mnie ważniejsze – jeśli przyjmiemy, że język jest zachwycający przede wszystkim dlatego, iż otwiera pole do kreatywności (o czym wielokrotnie była mowa wcześniej), to musimy przyjąć do wiadomości, że jest możliwa ona tylko pod warunkiem dostrzeżenia systemu w użyciu językowym, wyabstrahowaniu wzorca i zastosowaniu go w nowym / nowatorskim zwrocie. A jeśli ta możliwość właśnie o pięknie języka stanowi, to – uzupełniając Norwida – nie po to jest światło (języka jako systemu), by pod korcem (fiszek) stało. 


[1] Fiszki mogą służyć do nauki każdego przedmiotu, nie tylko języków. Sama w swoim czasie rekomendowałam je dzieciom do nauki stoli świata).
[2] O tym, że automatyzacja pewnych działań blokuje świadomy do tych działań dostęp i działań tych analizę wiedzą wszyscy, którzy, już jako doświadczeni kierowcy, próbowali wyjaśnić nowicjuszowi, co akurat robią, w jakiej kolejności i dlaczego tak.
[3] Takie przetwarzanie może być również dowodem na – pourazowy zazwyczaj – defekt mózgu zwany afazją Wernickego.

niedziela, 23 października 2011

Twożywo językowe

Twożywo, dawniej Pinokio, powstało w 1995 roku i – jak czytamy na stronie grupy – specjalizuje się w muralach, billboardach, plakatach, naklejkach, projektach netartowych i felietonach w prasie. Od 1998 roku Grupa Twożywo to Mariusz Libel i Krzysztof Sidorek; od zawsze Grupa Twożywo to grafonomicznie (graficznie i fonologicznie zarazem) ulokowane gry słowne: świetne grafiki, często oparte na paranomazjach, nierzadko w przewrotny sposób odwołujące się do politycznego i społecznego pustosłowia, które, bez Twożywa, bezmyślnie (two)żulibyśmy, zamiast – jak teraz, dzięki niemu – na nowo interpretować rzeczywistość. 
Właściwie esej o Twożywie musiałby powtórzyć wiele wątków, które już przewinęły się przez łamy tego blogu. Po pierwsze należałoby wrócić do semantycznych skoków pomiędzy elementami podobnymi formalnie a – pozornie – niepowiązanymi znaczeniowo. W efekcie takich ewolucji, elementy o których mowa wydobywają z siebie nawzajem nieodkrytą dotąd treść. Oznacza to rewizytę w semantycznym limbo (kolejny opisany wcześniej fenomen), którego doświadczamy nie tyle skacząc z kamienia na kamień w poprzek rzeki skojarzeń, ile wahadłowym ruchem poruszając się między nimi, to tu, to tam, za-każdym-razem odkrywając nowy półcień ćwirćznaczenia każdego z nich, zawieszenie pośród wszystkich tych interpretacji jednocześnie i  kontemplowanie ich syn-estetyki. Fakt, iż Twożywu przypisuje się również autorstwo Vlepek, których pierwszymi autorami byli lubujący się w opisanych wyżej zestawieniach dadaiści, jest tu znakomitym dopełnieniem obrazu. Idąc za poznawczym ciosem, otrzemy się o blending (amalgamat pojęciowy), bo efekt, jaki ostatecznie każda grafonomika wywiera na odbiorcy to summa wrażeń cząstkowych, z ocierania się o poszczególne elementy pochodzących, scalonych w impresję końcową, którą da się do pewnego stopnia analizować, ale która pozostawia po sobie, jak osad, pewną dozę wittgensteinowskiego patrzę-nie-myślę; nie przypadkiem blendem – formalnym i pojęciowym – jest sama nazwa grupy. Wszystko to sprawia, że każda praca Twożywa jest jak wierzchołek góry lodowej – minimalistyczny w sumie bodziec do głębi przemyśleń – a przez to stanowi najlepszą wizytówkę języka i, de facto, jego apoteozę.

Moje prywatne nominacje do Zachwytów dla Twożywa:
·         Gwarszawa szum wrzawa, za kompozycję niewiele-powiedziałem-a-tak-wiele-powiedziałem; i za elementy parajęzykowo-projęzykowe:


·          Dźwjęk buduje atmosferę, za atmosferę, za dźwig, za jęk, za budowę – wszystko w jednym:
·         Tramwaje, za tramatopeje, tramwajową traumą treściwe:
·         oraz Grand Prix dla Ucz, za schematyczne, acz pełne treści poUCZenie, czym być powinna – i czym nie – edukacja:

sobota, 22 października 2011

Skąd się biorą słowa

Esej będący próbą odpowiedzi na postawione w tytule pytanie należy do kategorii „za ciosem”. Inspiracją dla niego stała się bohaterka wpisu poprzedniego – Katarzyna Kłosińska – a raczej książka jej autorstwa pod tytułem, jak w nagłówku.
Skąd się biorą słowa to zbiór krótkich felietonów, publikowany oryginalnie w III programie Polskiego Radia, który z czasem ukazał się drukiem. Całość – o znamiennej organizacji prezentowanego materiału: pochodzenie słów wyjaśnia Autorka w porządku od stworzenia świata poprzez ludzkie dole i niedole, do spraw najmniejszych – opowiada o pochodzeniu i semantycznej ewolucji słów. W dużym skrócie: dziedziczymy je z języków-przodków, z praindoeuropejskiego, prasłowiańskiego, greki lub łaciny; rozszerzamy i zawężamy istniejące znaczenia; pożyczamy: z innych języków lub – przy określeniach przedmiotów, zjawisk i osób – od twórców/producentów tych pierwszych, odkrywców tych drugich czy postaci literackich posiadających pewne cechy tych ostatnich; w końcu słowa tworzymy, rzadko od zera, a częściej z istniejących prefabrykatów.
Słowa z pierwszej kategorii – te po wspólnych z innymi językami przodkach – rozpoznajemy po podobieństwie rodzinnym. Należą do nich na przykład rzeka (oraz river, rivière, rivus; wszystkie pochodzące od praindoeuropejskiego rdzenia *ri oznaczającego płynąć, bo wszak panta rei) czy brat i siostra (też praindoeuropejskie i też widoczne w innych językach, nawet tych od polskiego odległych[1]). Z kolei najciekawsze rozszerzone/zawężone znaczenia opisane przez Kłosińską to: kochać, którego przodek znaczył dotykać; piwo, które początkowo znaczyło coś (=cokolwiek) do picia; czy pochodząca od piwa piwnica, oryginalnie służąca do przechowywania wyłącznie gorzelnianych produktów. Do tej samej kategorii dopiszę wstyd, którego znaczenie musiało być przedmiotem wielu drobnych przesunięć semantycznych, bo jest to – jak pisze Kłosińska – słowo pochodzące z tego samego rdzenia co stygnąć. Oznacza to, iż uczucie zażenowania doświadczane przez naszych przodków musiało być nieco odmiennej natury niż to, które każe nam dziś płonąć/palić się czy spiekać raka. Interesującym zjawiskiem są też tzw. dublety: dwa podobne formalnie słowa na określenie tego samego zjawiska. Takie dwojaki oszczędna polszczyzna dwojako zagospodarowywała – jedna forma zostawała „przy swoim”, druga przesuwała się znaczeniowo, jak w przypadku pękać/ pukać (początkowo oba znaczył pękać) czy chęć/chuć (oba oryginalnie neutralne znaczeniowo). Innego rodzaju dublety to słowa podobnie brzmiące a odmienne znaczeniowo – na przykład skrowny (=cichy) i  skromny (=osobny) – z których jedno z czasem wyszło z użycia, oddając drugiemu swoje znaczenie. W kategorii trzeciej – zapożyczeń – za jedno z ciekawszych uznałam gmach, ze względu na interesującą drogę semantycznych zmian, jaką pokonał: tak samo jak polski pokój, niemiecki Gemach ewoluował od spokoju do miejsca gdzie można spokojnie odpocząć. Pożyczony, zaczął karierę w polszczyźnie od określania kondygnacji, aż stał się określeniem na budynek o wielu kondygnacjach. Intrygujące pożyczki nawiązujące do twórców, producentów, postaci literackich to: gadżet od Gautiera Gageta, twórcy pamiątkowej wieży Eiffle’a; nikotyna  od francuskiego dyplomaty i propagatora palenia Jeana Nicota, lowelas od Roberta Lovelace’a, bohatera Samuela Richardsona; czy dzierżymorda z Gogola.
Ostatnią grupę – słowa, które tworzymy łącząc elementy istniejące autonomicznie – zostawiłam na koniec, ponieważ powstały one na drodze bardzo zajmującego procesu językowego, który chcę opisać szerzej. Leksykalizacja, bo o niej mowa, jest przykładem zmiany w języku, w wyniku której zanika łączność semantyczna między słowem lub całym wyrażeniem (najczęściej idiomem) a znaczeniami jego morfemów/słów składowych (w efekcie np.: słowo narzeczony traktujemy jako rzeczownik, a nie jako imiesłów i  nie łączymy jego znaczenia ze słowem obiecany, przyrzeczony, na które wskazuje rdzeń świadczący o pochodzeniu narzeczonego - i przyrzeczonego - od czasownika rzec). W takich przypadkach odpowiedź na pytanie „Skąd się biorą słowa” często wymaga procesu odwrotnego od tego, który słowo uformował, czyli deleksykalizacji. Przykładów dociekań etymologicznych tego typu jest u Katarzyny Kłosińskiej wiele. Na przykład, dowiadujemy się, że morfologicznie słowo popiół to „pochodzący ze spalania”, bo będący połączeniem przedrostka po- z morfemem ­pel, oznaczającym palić. Z kolei wspaniały wyderywowało od rzeczownika pan, poprzez czasownik panieć (=stawać się jak pan), aż do opatrzonego przedrostkiem imiesłowu wspaniały.  Powoli zaś to oryginalnie „według woli” (z założeniem, że wszyscy wolimy bez presji, bez pośpiechu).
Deleksykalizacja, dotycząca słów lub całych, często idiomatycznych, wyrażeń jest nie tylko sposobem odczytywania znaczeń, ale też źródłem humoru, toteż wiele przykładów znajdziemy w kabarecie i w reklamie (ostatnio popularna: SIŁA ODRUCHU > SIŁA OD RUCHU), gdzie celem jest rozbawienie czy zaintrygowanie odbiorcy. Warto wspomnieć również, że czasem – we wspomnianych wyżej obszarach aktywności językowej oraz, a może przede wszystkim, w poezji – mamy do czynienia z deleksykalizacją fałszywą, która jest grą słów stanowiącą popis możliwości nadawcy służącą przyjemności intelektualnej odbiorcy, ze szczególnym uwzględnieniem świeżego spojrzenia na język, jego formy i ich znaczenie, a także na nadawanie tym znaczeń nowych, niewyświechtanych odcieni. Ze szczególnie udanych przykładów przychodzi do głowy Barańczaka „że to nami, / żetonami, gra się w tę grę”[2], gry słowne poetów-lingwistów (do poczytania w jednym z wcześniejszych wpisów) oraz fałszywa deleksykalizacja angielskiego intimidating (rodowód: timid = potulny → intimidate = onieśmielić → intimidating = onieśmielający) jako intimi (od intimate = intymny) plus dating (= randkowanie), która semantycznie gładko wpada w ucho każdemu, kto wie, jak onieśmielające bywają intymne spotkania. Autorem przytoczonej pseudo-deleksykalizacji jest mój wybitny kolega Przemek, którego wyczyn, obok ksiązki Katarzyny Kłosińskiej, stał się bodźcem do zaprezentowanej wyżej refleksji o języku.


[1] ang.: brother and sister; niem.: Bruder und Schwester
[2] Stanisław Barańczak, Co jest grane (w: Ja wiem, że to niesłuszne. Paryż, 1977)

czwartek, 29 września 2011

O języku con amore (4): Katarzyna Kłosińska

Ci, których język zachwyca, bywają zapraszani przez media do prowadzenia programów popularyzujących język jako zjawisko oraz budujących i utrwalających kulturę języka polskiego, który jest naszym dobrem i który powinniśmy hołubić. Najbardziej znane z tych, które przewinęły się przez łamy i anteny są „Ojczyzna-polszczyzna” Jana Miodka oraz „Mówi się” Jerzego Bralczyka[1], przy czym ten drugi zasiadał również w jury programu „Mistrz mowy polskiej”. Lokomotywami obu audycji byli prowadzący, niewątpliwi znawcy języka, ale też pasjonaci, gawędziarze, znakomici i dowcipni mówcy. Kryteria te – fachowości i giętkości języka – spełnia także bohaterka niniejszego wpisu, Katarzyna Kłosińska.
Dr Katarzyna Kłosińska, językoznawca, sekretarz Rady Języka Polskiego, prowadzi na antenie radiowej „Trójki” audycję „Co w mowie piszczy”. Jak można przeczytać na odnośnej stronie Polskiego Radia, jest to program o „naszym języku – o jego historii, współczesności, poprawności, zawiłościach, ciekawostkach, a przede wszystkim o naszym do niego stosunku.” Z uznaniem dla merytorycznej zawartości kolejnych edycji „Co w mowie …”, skoncentruję się na „naszym do [języka] stosunku”, ponieważ ten aspekt rzeczonej audycji – czyli nie tyle to, co Katarzyna Kłosińska mówi, ale jak komponuje i prezentuje wypowiedź – wysunie się na plan pierwszy w moich rozważaniach. Bo Katarzyna Kłosińska mówi z dużą dbałością o formę wypowiedzi, pieczołowicie planując całość i dobierając słowa. Dzieje się tak zapewne, bo jak sama powiada w jednym z wywiadów, „kryje się [za tym] potrzeba chronienia tego, co dla nas ważne. Dbamy o język, bo uważamy go za – przepraszam za patos – wartość narodową”[2].
Pieczołowitość jako cecha podziwiana pojawiła się już raz na łamach tego blogu w eseju o Annie Wierzbickiej i jej językowi szaliczka poprawianiu. Fakt, że wraca, może świadczyć o mojej własnej obsesji na tym punkcie: jest we mnie, osobie roztargnionej i niepanującej nad bałaganem, podziw dla tych wszystkich rąk, co pieczołowicie, w spokojny i celowy sposób[3] składają ściereczki i sweterki, podziw, pod którym kryje się zapewne tęsknota za równo poukładanym życiem, zwłaszcza tym umysłowym, czyli za dyscypliną intelektualną.  Zanim osiągnę własną, lubuję się w cudzej, a doświadczeń wartych opisania dostarcza mi w tej dziedzinie „Co w mowie piszczy”. W każdej audio-refleksji wygłaszanej w ramach tej audycji Katarzyna Kłosińska mówi tak, jakby pisała: wypowiedź jest dobrze zaplanowana, spójna: wewnątrz każdego akapitu i w sposób logiczny łącząca poszczególne części w jedną całość; środki wyrazu dobrane są tak, aby uniknąć powtórzeń; a na końcu zawsze pojawia się zgrabna puenta.
Nie wykluczam, iż – a nawet przypuszczam, że jak najbardziej tak właśnie jest – Katarzyna Kłosińska mówi jakby pisała właśnie dlatego, że każdy taki słowny mini-felieton jest wcześniej przygotowany pisemnie, dopracowany i wielokrotnie poprawiony, a nagranie jest z tzw. „puszki”: zarejestrowane nie „na żywo” – gdzie trema wygrywa czasem z pieczołowitością wypowiedzi – ale na długo przed programem i po prostu odtwarzane na antenie. Fakt ten nie zmienia mojego zachwytu dla pieczołowitości wypowiedzi Kłosińskiej. Skłania mnie natomiast do refleksji nad rolą pisania w pięknym mówieniu. Jeśli bowiem chce się zabłysnąć oratorsko – również publicznie – trzeba pisać.
Dobry mówca musi oczywiście posiąść wiele innych umiejętności składowych. Oprócz tego, że pożądanym jest, aby – przede wszystkim, jak sądzę – miał coś ciekawego do powiedzenia, powinien: umieć uporać się z tremą; mieć jakie takie pojęcia o zasadach emisji głosu; panować nad przykrymi dla ucha manieryzmami, takimi dość powszechne y-kanie (lub a-kanie u tych, którzy udają anglojęzycznych); dużo czytać, bogacąc swoje zasoby językowe; etc. Niemniej, powinien również (o czym była mowa wyżej) dużo pisać, bo to pisanie właśnie ma szansę przydać pieczołowitości (ale też i płynności, i swady) temu, co mówimy.  
Rola pisania jest nie do ocenienia w porządkowaniu myśli, ponieważ – przeciwieństwie do popisów oratorskich, które odbywać się muszą w czasie rzeczywistym – praca pióra nie poddaje się presji czasu i ograniczonych zasobów poznawczych. Dzięki temu możemy naszym myślom dać próbę głosu; wsłuchać się, bez pośpiechu, w ich brzmienie; obrócić każdą myśl w palcach naszego umysłu, odłożyć na chwilę, dotknąć poznawczo innej myśli i – jeśli chcemy – wrócić do tej pierwszej. Możemy te myśli łączyć i rozłączać; i jeszcze doszlifować, tym razem w tandemie. Możemy także nadać naszym refleksjom odpowiednią formę; popracować nad formy tej kunsztem; wyrugować niedoskonałości brzmienia. Praca na obu poziomach pieczołowitości – tym związanym z treścią i tym odpowiedzialnym za formę – służy nam jako mówcom. Nasze myśli nabierają kształtu, zapisane stają się lepiej uchwytne, a dopracowana forma zapada w pamięć, bo litera scripta manet. Mówiąc o formie mam na myśli tak skalę mikro – wyrażenia rzadko używane, a przywołane na papier i w ten sposób utrwalone jako środek wyrazu pewnej konkretnej myśli – jak i poziom makro – strukturę całej wypowiedzi, środki stylistyczne, używane do jej porządkowania wewnętrznego oraz do łączenia tego, co już było z ciągiem dalszym; wyrażenia, struktury i łączniki stylistyczne, które – zapisane – zapadają nam w pamięć.
Dlatego piszmy jak najwięcej, abyśmy mogli zawsze powiedzieć to co chcemy i jak chcemy. Jak Katarzyna Kłosińska, której felietony o języku gorąco polecam.


[1] Blog o języku prof. Jerzego Bralczyka do pooglądania TUTAJ
[2] http://wyborcza.pl/1,75478,10261382,_Czy_mozna_juz_mowic_poszlem__.html; stamtąd też pochodzi zdjęcie.
[3] Moja matka, moja teściowa, Gosia, Gosia i Bożena – lubię patrzeć, jak składają.

Wpis dedykuję mojemu Synowi, który mówi, jakby pisał. W czasie rzeczywistym. ;-)

niedziela, 18 września 2011

Dlaczego nie chcę być filolożką

W języku znaczenie mają wszystkie jego formy, od pojedynczych morfemów do całych wypowiedzi. Oczywiście część form z czasem może zostać z pierwotnego sensu (sensów składowych) wybielona, jak polska piwnica (wcale już nie miejsce przechowywania piwa, w każdym razie nie wyłącznie) czy angielskie breakfast (że to złamanie [całonocnego] postu [break=złamać; fast=post] „przypomnieli sobie” czytelnicy George’a R.R. Martina), ale semantyka zdecydowanej większości struktur małych i dużych towarzyszy im, nawet jeśli wyczuwamy ją tylko podskórnie. 
Co oznacza owo podskórnie wyczuwanie znaczenia i kiedy mamy do czynienia z taką sytuacją, kiedy czujemy – raczej niż wiemy – semantykę formy?
W przypadku morfemów, które często występują zarówno w złożeniach jak samodzielnie (dotyczy morfemów leksykalnych), wyodrębnienie danej formy (nawet gdy występuje ona w złożeniu) jest dość proste, a jej połączenie ze znaczeniem – raczej nie budzi wątpliwości. Na przykład semantyka przyimka ­przy ­– który jest autonomicznym i dość popularnym słowem – towarzyszy mu we wszelkich prefiksalnych formacjach dewerbalnych czyli we wszystkich sytuacjach, kiedy przy- (przyrostek) przyłączamy do czasownika. Pisałam o tym w poprzednim eseju.
Prefiksy – właśnie ze względu na przyimkową proweniencję – są pod tym względem uprzywilejowane. Odrobinę inaczej rzecz ma się z przyrostkami, bo cząstki słowotwórcze biorące udział w formacjach sufiksalnych nie funkcjonują jako autonomiczne słowa. Są morfemami gramatycznymi słowotwórczymi[1], których zadania to: zmiana kategorii gramatycznej słowa (i, co za tym idzie, jego funkcji znaczeniowej); zdrobnienie lub zgrubienie; oraz różnego rodzaju nacechowanie. Dodatkowo, w przeciwieństwie do przedrostków, których liczba jest ograniczona i które dość łatwo usystematyzować na podstawie właściwych związków forma-znaczenie, przyrostki spełniające każde z wymienionych wyżej zadań są bardzo liczne i stosowane nieregularnie. Na przykład zdrobnienia – w tym nazwy istot młodych – tworzymy za pomocą cząstek -ik, -yk, -ek, -ak, -eczek, -aczek, -iczyk, -ulek, -inek, czy -ątko.  Sporo, nawet bez zdrobnień rodzaju żeńskiego, a do tego reguły, które rządzą doborem końcówki do konkretnego czasownika są skomplikowane i mają wyjątki, toteż przeciętny użytkownik języka kojarzy te morfemy raczej z faktycznym użyciem (konik/balonik/filmik, pajacyk/placyk/rydzyk, piesek/kotek/domek itd.) niż z konkretną zasadą gramatyczną. Właśnie nieumiejętność zwerbalizowania zasady rządzącej połączeniem forma-znaczenie – lub zwyczajnie jej brak – powodują, że przyrostek „ciągnie za sobą” znaczeniowo całą – większą lub mniejszą – grupę słów tworzonych z jego udziałem. Grupę, która jako pewien gestalt jest źródłem znaczenia przyrostka. A ponieważ gestalty odczuwamy raczej niż świadomie analizujemy i werbalizujemy, użyłam w odniesieniu do semantyki przyrostka określenia „podskórne” (bo nie-łatwo-uchwytne).
Przykładem (dość już leciwym, ale powszechnie znanym, toteż zacytuję) innowacji, przy której na pierwszy rzut ucha wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z neologizmem nacechowanym negatywnie, był słynny Dornowski wykształciuch. Wiemy, że to określenie pejoratywne, bo przywołuje, przez analogię, kłamczucha, flejtucha, pastucha, starucha czy komucha. Ktoś powie, że istnieje reguła mówiąca, że -uch to przyrostek stosowany w ekspresywach o zabarwieniu negatywnym. To prawda, ale przypadków użycia jest tak mało, że powinniśmy raczej mówić o wzorcu małego zasięgu, a nie o zasadzie gramatycznej. Poza tym możemy zapytać, negatywny, ale jak? I tu odpowiedź oparta jest już wyłącznie na znaczeniu cytowanych innych derywatów, bo w znaczeniu wykształciucha – wykształconego, a mimo to charakteryzującego się brakiem dbałości o wartości istotne dla polityka-słowodawcy – są i pastuch i flejtuch i staruch, których wyobrażamy sobie w stroju raczej niedbałym, i leniuch, który nie dba o nic, nie tylko o wygląd zewnętrzny. Na próbę zastanówmy się, co byłoby, gdyby cytowany polityk zdecydował się mówić o wykształciakach lub wykształcinach. Instynktownie (podskórnie?) czujemy, że pierwsze sugerowałoby plebejskie pochodzenie wykształconego lub jego cwaniactwo, a drugie jego mizerną kondycję (zapewne intelektualną). W pierwszym przypadku odczytujemy znaczenie neologizmu przez analogię do waciaka, Walendziaka czy Warszawiaka (nie wystarczy nam wiedza, że przyrostek –ak służy do mówienia z niechęcią o dziecku [dzieciak]); dla wykształciny, oprócz człowieczyny czy biedaczyny (współczucie), przywołamy chudzinę (niedobór) i dziecinę (zdrobnienie, często oznaczające protekcjonalny stosunek mówiącego).
Taka semantyka podskórna idąca za przyrostkiem sprawia, że – mimo przekonania, iż należy walczyć z wszelkimi przejawami dyskryminacji, również w języku – nie dam się przekonać do derywacji sufiksalnej dla żeńskich odpowiedników zawodów i funkcji. Po pierwsze, wszelkie popularyzowane ostatnio -k-pochodne – filolożka, psycholożka, adwokatka, kierowniczka itd. – nieodparcie sugerują deminutywa i, co za tym idzie, tworzą wrażenie, że określane przez nie osoby są małe i że można je potraktować z góry (Ludwiku Dornie, Sabo i wy, siostry-feministki, nie idźcie tą drogą). Do tego wszystkiego dochodzą analogie oparte na paronomazji lub warunkowane przez związki frazeologiczne, w które wchodzą słowa. W efekcie  filolożka i psycholożka nieodparcie kojarzą mi się z papużką, przywodząc na myśl ptasi móżdżek, a kierowniczka, przez popularność użycia w pewnym określonym kontekście, będzie zawsze z mięsnego. Dlatego właśnie – uciekając przed semantyką przyrostków, które mogą wiele – wolę formant paradygmatyczny (O zabranie głosu poproszono obecną na sali dyrektor instytutu), gdzie płeć osoby, o której mowa jest sygnalizowana, ale wyłącznie nieodmiennością opisującego ją rzeczownika.


[1] W odróżnieniu od morfemów gramatycznych fleksyjnych, których zadaniem jest informowanie o funkcji składniowej tworzonego wyrazu.

środa, 7 września 2011

Potęga przedrostka

Pozycja, której chcę poświęcić dzisiejszy wpis ukazała się w kwietniu tego roku, więc trudno uznać, że temat jest pierwszej aktualności. Niemniej, zagadnienie jest na tyle interesujące, że zdecydowałam się odkurzyć kwestię odłożoną ad acta z powodu urlopu. Słownik polszczyzny rzeczywistej[1] – bo to o nim mowa – jest dziełem zbiorowym[2], które wyszło spod pióra janKomunikanta czyli Michaela Fleischera, Michała Grecha, Piotra Fąki, Moniki Bednorz, Annette Siemes i Mariusza Wszołka. Dziełem poświęconym polskim wulgaryzmom.
Zanim przejdę do omówienia Słownika, muszę wyznać, że – podobnie jak w przypadku smutków polonistów (Czy język nas zasmuca – Kongres Języka Polskiego) – wulgaryzmy budzą we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, jako osoba wychowywana przez matkę polonistkę w dużej kulturze języka (w domu rodzinnym zabronione było nawet eufemistyczne „kurczę”), odruchowo wzdragam się wobec większości przypadków użycia brzydkich słów[3]. Z drugiej strony, jako osoba, którą zachwyca język jako zjawisko, nie mogę wyjść z podziwu nad polszczyzną „rzeczywistą”: nad różnorodnością jej znaczeń i plastycznością poszczególnych słów. I myślę, że wulgaryzm jest jedną z lepszych wizytówek języka jako systemu, jego potęgi i urody. Widać to doskonale w Słowniku JanKomunikanta.
–"Kurwa", "chuj", "jebać", "pierdolić", tymi słowami można powiedzieć już wszystko – stwierdza w wywiadzie dla Gazety Wyborczej jeden z autorów dzieła Piotr Fąka. To "wszystko w czterech słowach" wystarczyło na słownik, ponieważ badacze zidentyfikowali kilkaset lub nawet kilka tysięcy znaczeń 4 słów, użytych w różnych konfiguracjach i funkcjach językowych. Wymienione liczby brzmią imponująco. Niemniej, najbardziej zachwycająca jest odpowiedź na pytanie: Jak to możliwe? Jak możliwe jest wygenerowanie setek polisemicznych słów z czterech wulgarnych bezokoliczników? Odpowiedź ta brzmi: morfologia, ze szczególnym uwzględnieniem afiksacji.
Zachwytów nad słowotwórstwem było na łamach tego blogu bez liku. Rozważałam różnego rodzaju innowacje, słowotwórcze kontaminacje i siłę wzorców deklinacyjnych/koniugacyjnych w kodowaniu i odczytywaniu znaczeń. Dziś pora na „p jak przedrostek”,  zachwyt, w którym nie jestem osamotniona. W książce Laury Sokol-Klos p.t.: Shortcut to Poland – której autorka, Amerykanka w Polsce, prowadzi nas po drogach i bezdrożach egzotycznych dla siebie języka i kultury – jeden z rozdziałów stanowi apoteozę polskiego przedrostka. „Polszczyzna doczepia przyrostki do wszystkiego, z wyjątkiem może mebli”, pisze Sokol-Klos i zaraz przyznaje, z pokorą i admiracją, że, jeśli mowa o języku „rzeczywistym”, to polski przedrostek sprawia, iż angielskie f***, choć samo elastyczne i z dużym słowotwórczym potencjałem, może polskim wulgaryzmom buty czyścić.
Skąd bierze się potęga przedrostka? Nie bez znaczenia jest fakt, że polskie przedrostki – w-, na-, pod-, za-, od-, do-, i inne – są formalnymi odpowiednikami przyimków i, w związku z tym, dziedziczą ich bogate i różnorodne znaczenia[4]. Dla przykładu, prefiksalne formacje dewerbalne, czyli czasowniki utworzone od form podstawowych za pomocą przedrostków, będą miały dodane (do semantyki podstawy) następujące, od tych przyimków pochodzące, znaczenia (wybór, za Przybylską 2006):
DO- → zbliżenie do x; zakończenie czynności; czynność dodatkową
NA- → działanie na powierzchnię x; ruch w nieokreślonym bliżej kierunku; intensywność czynności; znaczenie ilościowe; napełnienie; nasycenie;  ruch do wnętrza
POD(E)- → zbliżenie do lokalizatora x;  małą efektywność akcji;  działanie pod powierzchnią x;  znaczenie: ‘skłonić kogoś do czegoś, podporządkować sobie kogoś, zrobić coś ukradkiem’; ruch do góry
ZA- → zbliżenie do x; znaczenie: ‘zakryć, zapełnić, zasłonić, zatkać czymś’;  początek czynności;  akcja momentalna; intensywność akcji; znaczenie: ‘zabić, zamordować, zniszczyć’; znaczenie: końcowa faza akcja, skutek

W efekcie, np. wychodząc od jednego tylko słowa pierdolić otrzymamy to, czym zachwyca się Amerykanka w Polsce: zapierdolić = ukraść; podpierdolić = ukraść podstępnie; napierdolić (ziemniaków) = nałożyć czegoś (na talerz) ponad miarę czy napierdolić farmazonów = naopowiadać do znudzenia (ilością farmazonów)

Oczywiście swoją semantykę mają także przyrostki … Ale o nich w zupełnie innym wpisie.


[1] JanKomunikant, Słownik polszczyzny rzeczywistej, Primum Verbum, Łódź 2011 
[3] większości – nie wszystkich – ponieważ są ludzie, w których ustach wulgaryzmy brzmią uroczo (uściski dla Tomaszka).
[4] Semantyka polskich przyimków i prefiksów jest dość dobrze zbadana i opisana, między innymi przez Renatę Przybylską w następujących książkach: Polisemia przyimków polskich w świetle semantyki kognitywnej . Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych "Universitas", 2002. oraz Schematy wyobrażeniowe a semantyka polskich prefiksów czasownikowych do-, od-, prze-, roz-, u. Kraków: Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych "Universitas",  2006.